Staram się dodawać nowe posty w niedziele. Staram się.



Zakończono tłumaczenie No.6.


Dziękujemy za wszystkie podziękowania. To był miły rok z hakiem. I późniejszy rok. I chyba jeszcze jeden. Te dwa późniejsze składały się z czytania Waszych komentarzy. I tak dzięki.

(Do pań profesor jeśli przypadkiem odwołam się do tego na maturze: przepraszam, ja naprawdę tłumaczyłam to w gimnazjum. Ale prawdziwa książka istnieje. Obiecuję.)


Wszystkie rozdziały można znaleźć w zakładce ,,No.6''/,,No.6 Beyond''.


Kup powieść i mangę w oryginale, wspomóż panią Asano.


Tłumaczenie: Kuroneko
Korekta: Ayo, Dżun

czwartek, 30 sierpnia 2012

Tom VII: Rozdział 5


((Oto rozdział przypłacony naszymi łzami, krwią i odciskami na czołach od walenia w nie czym popadnie. My dałyśmy radę, wy też dacie, potraktujcie ten rozdział jako wyzwanie woli >D))


Rozdział 5
Zdradziecka radość

Głęboka, pozbawiająca słów radość wypełniła jej serce. Zdradzieckie uczucie, które usiłowała ukryć za każdą cenę – tą, której człowiek się wstydzi, choć głęboko w duszy go pociesza...
Maupassant, „Życie” 

 – Tatuś już wrócił do domu? – spytała Riri. – Mamusia już go widziała? Powiedziała mu: „witaj w domu”? Robi się tak ciemno. Ciekawe co się stało. Yuna jak i Ei mówiły, że ich tatusiowie są już w domach. Wszyscy zawsze wracają tym samym autobusem. Wie pani, czasem ja, Yuna i Ei idziemy razem na przystanek po nich.

 – Rozumiem. A tatuś bardzo się z tego cieszy, prawda? 

 – Tak. Naprawdę. Podnosi mnie i całuje w policzek, ale to trochę zawstydzające. Tatuś nie musi dawać mi całusa, żebym była szczęśliwa. Nie jestem już małą dziewczynką.  Ale tatuś nadal myśli, że jestem, dlatego całuje mnie przy ludziach. To naprawdę zawstydzające.

Karan uśmiechnęła się słysząc o tym jak to Riri próbuje zachować się jak dorosła. Riri znowu westchnęła, oparła podbródek na dłoni i wypuściła powietrze. Był to gest dorosłej kobiety – czyżby naśladowała swoją matkę? Zazwyczaj Karan wybuchłaby śmiechem i pomęczyła Riri, nazywając ją młodą panienką, ale dziś nie mogła się na to zebrać. Jej serce było ociężałe, jakby Riri dzieliła się z nią swoją melancholią. Uśmiechanie się było najlepszym, co mogła zrobić.

 – Proszę pani.

 – Tak, kochanie?

 – Tatuś wróci do domu, prawda?

 – Oczywiście.

Karan zatrzymała się w środku ścierania okruszków i spojrzała na Riri. Ulubione serowe babeczki Riri leżały na wpół zjedzone na jej małym talerzu.

 – Getsuyaku–san... twój ojciec... jest pewnie bardzo zajęty w pracy. Na pewno przegapił autobus. Jestem pewna, że wróci do domu następnym. 

Karan westchnęła lekko po zakończeniu zdania. Te słowa nie mogłyby wystarczyć, żeby Riri poczuła się lepiej. Riri nie chciała słuchać takich banalnych pocieszeń.

Była tak sfrustrowana i zawstydzona, że nie mogła nawet ulżyć małej dziewczynce.

Jej ojciec, który każdego dnia wracał do domu o tej samej porze, nie wrócił. Zamartwiała się na śmierć.

Karan nie była w stanie wyśmiać tego jako nadmiaru troski. Riri czuła, że coś złego stało się z Getsuyaku i bolało ją od tego serce. Renka – matka Riri i żona Getsuyaku – poszła po niego nawet na przystanek, pomimo swoich trudności z poruszaniem się. Z Getsuyaku musiało stać się coś, co siało niepewność i troskę w jego żonie i córce. I to nie tylko z Getsuyaku.

Ta niepewność – nieuchwytna niepewność – pochłonęła teraz całe No.6. 

Można by to nazwać zbliżającą się groźbą.

Kilkadziesiąt mieszkańców stało się już zabawkami w rękach śmierci – zostali ofiarami. Karan nie była pewna, czy termin „ofiary” był w tym przypadku właściwy, jednak myślała, że groza i terror, jaki ze sobą niósł, doskonale wpasowywały się w atmosferę miasta; była tego wręcz pewna. Sama Karan była zatroskana, poza jej myślami o Shionie, niepewność wbijała się głęboko w jej serce.

„To się dzieje naprawdę?”


„Ludzie umierają na prawo i lewo”.

Bez ostrzeżenia upadali i przestawali oddychać. Karan nie widziała tego jeszcze na własne oczy, ale słyszała, że ofiary traciły wszystkie włosy i zęby, pokrywały się zmarszczkami i umierały wyglądając o sto lat starzej. Słyszała, że nawet najżywsi młodzieńcy i najpiękniejsze dziewczęta kończyli w obrzydliwych formach. Bez wyjątku.

„Dlaczego? Jaka jest przyczyna?”

„Nowy wirus? Trujący gaz? Plaga?”
 

Pomimo nieokiełznanych spekulacji, nikt nie potrafił stwierdzić definitywnej przyczyny. Ich daty urodzenia, budowy ciał, style życia, środowiska pracy i historie chorób ledwie się pokrywały.

Poza tym, że byli uprzywilejowanymi mieszkańcami No.6.

Jeden upadł na kwadratowym placu przed Ratuszem; inny na ulicy; jeszcze inny we własnej kuchni. We wszystkich przypadkach, ofiary były pojedyncze. Przypadki ani razu nie skoncentrowały się w jednym miejscu. Były rozrzucone po całym mieście. Wielu bezpiecznych widziało cudzą śmierć tuż obok siebie. Każdy, kto przerwał w środku konwersacji, przyjaciel idący tuż obok, mijający kogoś obcy, mógł stać się kolejną ofiarą. Wrzaski i zawodzenie rozcinały powietrze wszędzie. 

Nikt nie mógł przewidzieć, kto będzie kolejną ofiarą, ani gdzie zdarzy się kolejny przypadek. To właśnie powodowało strach. Nieprzezwyciężony strach.

„Moja siostra właśnie upadła. Nie miała nawet trzydziestu lat. Teraz stała się staruszką”.


„Moja sąsiadka przed chwilą umarła. Rozmawialiśmy jak zawsze. „Co teraz będzie?” „Straszne, nieprawdaż?”; to samo co zawsze. A wtedy nagle zaczęła skręcać się z bólu...”


„Co tu się dzieje?”


„To zmartwienie wszystkich”.


„Może jutro ja będę następna... nie, może nawet za minutę...”


„Mogę być kolejną ofiarą”.


„Co, do diabła, robi burmistrz? Dlaczego nie próbuje się z tym uporać?”


„Czy on w ogóle ma zamiar pomóc nam, mieszkańcom?”

Strach wywołał niezadowolenie politykami, którzy odwracali się od sytuacji. Niezadowolenie przeszło w krytykę, a krytyka w burzliwy gniew.

Burmistrz przez wiele organizacji medialnych nawoływał o spokój pośród mieszkańców i radził im ostrożnie podejmować działania. Jednak nawet w chwilach, w których na ekranie pojawiała się twarz burmistrza, kolejna osoba padała ofiarą tuż przed nim, dołączając do dziesiątek innych. Zwijała się od nowa i od nowa, aby w końcu zestarzeć się gwałtownie. Niemożliwym było zachowanie spokoju. 

„Daj nam lek”.


„Zajmij się rannymi”.


„Daj nam prawdę”.

Zawodzenie mieszkańców odbijało się głośno echem na każdym zakręcie. I do tego wszystkiego, ojciec Riri nie wrócił do domu. Jej matka wyszła i nie wróciła.

Maleńka pierś dziewczynki pewnie buchała niepewnością. Może desperacko próbowała powstrzymać się od płaczu. 

Karan dobrze rozumiała cierpienie i ból związany z bezradnością wobec sytuacji któregoś z członków rodziny. Doświadczyła frustracji oczekiwania. Ten ból przesiąkł ją głęboko do kości.

 – Riri – pogłaskała miękkie włosy dziewczynki. – Zjedz resztę babeczki.

 – Proszę pani...

 – Kochasz swojego ojca, prawda, Riri?

Riri spojrzała w górę na Karan i kiwnęła mocno głową.

 – Tak, kocham. Bardzo, bardzo kocham tatusia. I kocham mamusię, i dziecko w mamusi brzuszku też.

 – Tak, a ojciec was kocha, bardzo, bardzo mocno, prawda? Całuje cię w policzek i mówi: „kocham cię, Riri”, prawda?

 – Tak. Tatuś zawsze mówi mi: „kocham cię”.

 – Więc wszystko będzie dobrze. Twój ojciec wróci prosto do domu, do ciebie, Riri. Wiesz, w końcu ludzie wracają po to, żeby zobaczyć tych, których kochają najbardziej.

Riri zamrugała.

 – Naprawdę, proszę pani?

 – Tak. To prawda. Najprawdziwsza na świecie.

Usta Riri rozluźniły się. Uśmiech pojawił się na jej twarzy. Wzięła babeczkę i ugryzła kawałek.

 – Jest pyszna.

 – Trochę jeszcze zostało. Konkretnie trzy. Jedna dla twojej mamy, jedna dla taty i jedna dla ciebie, Riri. Możesz zabrać je do domu, jeśli chcesz.

 – Dziękuję pani.

Gdy już zjadła swoją przekąskę, Riri złożyła rączki i podziękowała głośno za posiłek.

 – Proszę pani.

 – Tak, kochanie?

 – Panią też kocham.

 – Ojej, Riri, jak miło. Dziękuję.

 – I Shiona też... ale nie tak bardzo jak tatusia czy mamusię czy panią.

 – Hm?

 – Shion też wróci do domu, prawda?

 – Riri... 

 – Ludzie wracają do domu dla tych, których kochają najbardziej, prawda? Więc Shion musi do pani wrócić. Prawda? Wróci do domu, prawda?

Riri usadziła się głęboko w swoim krześle i zamachała nogami.

 – Raz jak się skaleczyłam, Shion mnie opatrzył.

 – Och? Naprawdę? 

 – Tak. Bawiłam się w berka z Ei i się przewróciłam. Upadłam, a Ei podbiegła i przewróciła się na mnie, i strasznie mnie bolało. Ei jest trochę gruba. Ale wie pani, naprawdę szybko biega. I ładnie rysuje. Też lubię rysować. Dużo we dwie rysujemy.

 – Czyli jesteście dobrymi przyjaciółkami, tak?

 – Tak. Bardzo dobrymi. Ale czasem się kłócimy. Czasem kłótnie są tak okropne, że myślę, że już nigdy więcej nie będziemy się razem bawić.

 – To, że potraficie się kłócić i do siebie wracać, znaczy, że jesteście naprawdę dobrymi przyjaciółkami. Więc upadłaś, prawda, Riri? A Shion cię opatrzył?

 – Tak. Moja noga naprawdę mocno krwawiła. I bardzo bolała. Strasznie płakałam, i Ei też. Ale akurat wtedy przechodził Shion i podniósł mnie, i zaniósł do kranu, żeby obmyć ranę... och, i wtedy nasmarował czymś to miejsce. Powiedział: „już nie krwawi, możesz przestać płakać”. I pogłaskał mnie po głowie. I wytarł Ei buzię.

 – A... kiedy to było?

Riri przestała bujać nogami, przechyliła nieznacznie głowę i spojrzała na Karan.

 – Pomyślmy, emmm... trochę zanim Shion odszedł. Wtedy jeszcze pracował w parku. Wie pani, Shion jest naprawdę miły. Mamusia też tak powiedziała. Mówi, że jest naprawdę miły, przystojny, i jest wspaniałą osobą. Powiedziała raz nawet: „kiedy Shion już wróci, powinnaś zapytać go, czy możesz zostać jego żoną”. 

– Och, Riri, ty żoną Shiona? To dopiero dobre wieści. 

 – Ale, cóż, Ei...

 – Co takiego z Ei?

 – Emm, mówi, że zakochała się w Shionie od pierwszego wejrzenia. Zapytałam ją, co znaczy „miłość od pierwszego wejrzenia”, a Ei odpowiedziała: „oczywiście, że bierzesz ślub”. Ale gdyby Ei wyszła za Shiona, wtedy ja bym nie mogła. Mamusia powiedziała, że nie mogę przegrać z Ei, ale to naprawdę trudne. 

 – Ojej – Karan wybuchła śmiechem. Przez krótki moment była w stanie zapomnieć o niepewności i melancholii, wypełniających jej serce po brzegi.

Odkąd tylko pamiętała, Riri nie wspominała imienia Shiona, a przynajmniej nie od jego zniknięcia. Riri pewnie czuła, że wspomnienia o nim spowodowałyby Karan ból. A może to Renka ją ostrzegła.

„Riri, od teraz nie chcę żebyś mówiła o Shionie przy Karan”.

„Dlaczego?”

„Mamusiu, czy Shion zrobił coś bardzo złego? To dlatego go zabrali? Wszyscy tak mówią”.

„A co ty myślisz?”

„Ja? Myślę... że Shion nie mógłby zrobić nic złego. Jest taki miły. Nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Nigdy”.

„I masz rację. Widzę, że to rozumiesz. Jestem pod wrażeniem, Riri. Cokolwiek się stało, to musi być jakaś pomyłka. Shion to taki dobry chłopiec. Nie znajdziesz nikogo lepszego. Jest miły, przystojny i to taka wspaniała osoba. Już wiem, Riri, kiedy Shion wróci, czemu nie zapytasz go, czy możesz zostać jego żoną? Nie przegraj z Ei”.

Może matka i córka odbyły właśnie taką rozmowę, uśmiechając się do siebie nawzajem.

Karan była otoczona przez wielu troskliwych ludzi.

Zawsze myślała, że w dniach wściekłej frustracji i boleści walczyła sama. Jednak wcale tak nie było. Ludzie wokół niej, ludzie u jej boku, zawsze cicho wyrażali troskę.

Przez cały ten czas wspierała mnie taka mała dziewczynka. I...


Jeszcze si
ę spotkacie. Nezumi

I przez list Nezumiego.

Miała tak wiele filarów. Serca innych podtrzymywały jej własne w górze.

 – Riri, dziękuję ci. – Karan delikatnie objęła małą dziewczynkę.

Rozbrzmiał dźwięk alarmu.

Część ściany zmieniła się w ekran, na którym pojawiła się twarz młodej kobiety. Była prezenterką związaną bezpośrednio z Ministerstwem Informacji.

 – To pilne oświadczenie. W tym momencie przez władzę został oświadczony stan wyjątkowy. Mieszkańcy zobowiązani są natychmiast powrócić do domów. Każde późniejsze wyjście niniejszym zostaje zakazane. Nie ma wyjątków. Jeśli ktokolwiek wykaże nieposłuszeństwo, zostanie natychmiast zabrany do aresztu. Powtarzam. Ogłoszono stan wyjątkowy. Mieszkańcy zobowiązani są do...

Prezenterka czytała w pośpiechu z kartek papieru z oczami skierowanymi w dół, gdy nagle otworzyła je szeroko. Wstała i złapała się za gardło.

 – Pomocy! Nie!! – rozbrzmiał jej wrzask.

Karan szybko objęła Riri.

 – Proszę pani, co jej jest?

 – Nie! Nie patrz!

Płowe włosy kobiety zmieniły się w białe na jej oczach. Ciemne wgłębienia pojawiły się na policzkach i poszerzały z zadziwiającą szybkością.

 – Pomocy... Po... – jej palce zwinęły się, jakby próbowała złapać coś w powietrzu i upadła na biurko.

Audycja urwała się nagle po tym. 

Stan wyjątkowy – nie spowodowało go coś co można byłoby w ten sposób okiełznać.

To była anomalia. Sytuacja wykraczająca daleko poza granice zdrowego rozsądku.
Skręcała się i ryczała tuż przed nimi.

Zrobiło jej się słabo.

„Nie, to nie ja. No.6, miasto, to właśnie łamie się od stresu. Wrzeszczy zupełnie jak ta prezenterka”.

Niewiedza. Katastrofa. Niebezpieczeństwo. Cierpienie. I strach. Plagi, które nigdy nie powinny istnieć w No.6, rozszerzały się gwałtownie. 

Usłyszała śmiech. 

Gdzieś daleko, bardzo daleko, słyszała śmiech. 

„Kto? Kto się śmieje? Czyj to głos?”

Suche, martwe liście przeleciały za jej oknem.

Jeden, dwa, trzy...

Wiatr zawiewał. Silny, południowy powiew zderzał się z jej ciałem. Zazwyczaj odciągał mróz zimy, przynosząc przepowiednię wiosny. Południowy wiatr, który zwykle tak ożywiał jej serce, niósł teraz głos do jej uszu.

 – Proszę pani, boję się – Riri przytuliła się do niej. – Ktoś śmieje się w niebie. 

 – Riri, ty... też to słyszysz?

 – Nie wiem. Nie wiem, ale się boję.

Riri zaczęła płakać.

 – Boję się! – zawodziła.

 – W porządku – uspokajała ją Karan. – Jest w porządku, Riri. Obronię cię. Więc już się nie bój.

„Wspierałaś mnie cały ten czas.Troszczyłaś się i martwiłaś o mnie. Więc tym razem przyszła moja kolej cię wesprzeć. Nie pozwolę cię zabrać tak łatwo, jak to zrobiono z Safu i Shionem. Obronię cię, tylko patrz”.

Karan przygryzła wargę, objęła Riri mocniej i odwróciła twarz w stronę wiatru wiejącego przez okno.

„Będę cię bronić aż do końca”.


***


„Jak to może się dziać?”
 

Myśli mężczyzny były pomieszane. Powód tego stanu rzeczy był poza jego zasięgiem. Po raz pierwszy zdarzyło się coś takiego.

 – Dlaczego pozwoliłeś, żeby to się stało? – krzyknął Fennec, burmistrz No.6. – Dlaczego zaczęły działać same z siebie? Myślałem, że powiedziałeś, że jesteś w stanie doskonale je kontrolować.

„Za głośno”
– pomyślał drugi z mężczyzn. – „Cóż za głośny prostak”.

Zawsze myślał o nim jak o tchórzliwym, szczekającym psu, który nie umiał robić nic innego. Lata z pewnością nie zmieniły jego charakteru.

 – Niedługo się obudzi. A wtedy wszystko się uspokoi.

 – Naprawdę? Mówisz prawdę?

 – Naprawdę, Fennec. To tylko maleńkie przeszkody w drodze do głównego przedstawienia. Maleńkie przeszkody.

 – Maleńkie przeszkody – tak to nazywasz? Na miłość boską, miasto pogrąża się w panice.

 – Więc ogłoś stan wyjątkowy.

 – Już to zrobiłem – odpowiedział krótko burmistrz. – Ale jeśli będzie więcej zgonów, Ministerstwo Bezpieczeństwa nie poradzi sobie samo z opanowaniem chaosu wśród mieszkańców.

 – To zmobilizuj armię.

Burmistrz zastygł.

 – Armię?

 – Tak. Nawet jeśli rozpoczną się jakieś zamieszki, z armią na miejscu nie będzie problemów. Nie ma potrzeby się martwić.

 – Mówisz mi, że mam wyciągać broń do mieszkańców mojego własnego miasta? Mieszkańców No.6?

 – Od tego jest armia. Żeby zneutralizować wszelkie rebelie przeciw No.6, czy to z zewnątrz, czy  wewnątrz.

 – Ale...

 – Fennec – przerwał mężczyzna. – To ty podejmujesz decyzje. W końcu to ty jesteś królem. To nie coś, w co ja mogę się wtrącić. Ale nie zapominaj. To ty jeden rządzisz wszystkim w tej krainie. Walka przeciwko tobie równa się ze zdradą wobec No.6. 

Burmistrz pozostał przez chwilę cicho, po czym kiwnął pewnie głową.

 – Właściwie to masz rację. Każde słowo.

 – To może być niewłaściwe z mojej strony, mówić coś takiego, ale...

 – Nie, nie szkodzi. Wybaczam ci.

„Wybaczasz? Wybaczasz mi?”
– mężczyzna pociągnął cicho nosem.

 – Rozkażę armii zmobilizować się w szyku bojowym i czekać na dalsze instrukcje. 

 
– Tak będzie najlepiej. To wielka sposobność, by okazać tym głupim ludziom całą twoją władzę. 

Burmistrz opuścił pomieszczenie burzliwym krokiem. Zdawał się być zahartowany.

Mężczyzna jeszcze raz pociągnął nosem i zamknął oczy.

„Niedługo się obudzi. A gdy to zrobi...”


Getsuyaku zamknął dopływ wody.

Miał dziś zamiar skończyć pracę szybko i iść do domu.

Na koniec każdej zmiany brał zimny prysznic i pił szklankę zimnej wody. Zdawało się to niemal nazbyt zwyczajne, by nazwać to najpiękniejszym momentem jego dnia, a jednak nie mógł zaprzeczyć, że branie prysznica wprawiało go w dobry nastrój.

„Cóż, na dziś praca skończona. Mogę już iść do domu”.

Uśmiech pojawiał się na jego ustach za każdym razem, gdy ta myśl pojawiała się w jego głowie. Widział uśmiechnięte twarze jego żony i córki tuż przed sobą. Jego córka nie była z nim spokrewniona; żona miała ją z poprzedniego związku. Były chwile, w których czuł się zakłopotany, czy mógł jeszcze stać się dla niej ojcem, nawet jeśli nie płynęła w niej jego krew. Teraz wydawało mu się to nawet zabawne, że w ogóle się martwił. Krew nie miała znaczenia. Nie miała nic wspólnego z miłością. Tak bardzo troszczył się o córkę, że po prostu to wiedział.

Mała, kochana Riri.

Za każdym razem, gdy całował ją w policzek, uśmiechała się niezręcznie. Za rok może mogłaby go nawet odrzucić zwykłym „Nie, tatusiu”. Ale jej powolne dorastanie sprawiało, że była jeszcze bardziej ujmująca.

„Chciałbym całować ją tak wiecznie... chociaż to pewnie niemożliwe. A co będzie dzisiaj? Ciekawe, czy przyjdzie po mnie na przystanek autobusowy. Naprawdę bym się cieszył, gdyby przyszła. Riri podbiegłaby, gdy tylko wysiadłbym z autobusu. Powiedziałaby: „witaj z powrotem, tatusiu” i mnie uściskała. Wziąłbym ją na ręce i ucałował w policzek”.

To był jego moment kompletnej rozkoszy.

I mógł go doświadczyć, bo Riri, jego córka, czekała na niego. Tak jak jego druga córka, niemal już w drodze na świat. Jakiś czas temu dowiedział się w szpitalu, że dziecko będzie dziewczynką. „Moja druga córka i młodsza siostra Riri. Kolejny członek rodziny”.

Getsuyaku przebrał się i przeczesał szybko włosy dłonią.

Mógł tylko myśleć o żonie i córce. Nie pozwoliłby myślom zmienić toru ani przypomnieć mu o tym, co dziś zrobił.

„Nic się dziś nie stało. Niczego nie zrobiłem. Nic nie wiem”.

„Tak właśnie będzie”.

Jutro Inukashi miał dać mu resztę zapłaty. Wiedział, że Inukashi nie kłamał. Był przebiegły, dokładny i chytry, ale dotrzymywał słowa. W tym sensie Inukashi był osobą godną zaufania. Gdyby taki nie był, Getsuyaku nigdy nie współpracowałby z nim przy szmuglowaniu, nawet jeśli chodziło tylko o śmieci i resztki jedzenia.

Tym razem okrągła zapłata wykraczała daleko poza skalę w porównaniu z tą zwyczajową.

Getsuyaku policzył na palcach, zaginając po jednym, począwszy od kciuka.

„Złoto... trzy sztuki złota. To dopiero zapłata. Dodać do tego poprzednią i wychodzi sześć sztuk. To będzie dość pieniędzy, żeby zrobić sobie wakacje na jakiś czas. Oczywiście, nie tak mam zamiar je wydać. Renka raczej by się nie ucieszyła. Chociaż... ostatnim razem kiedy dałem jej złoto, wyglądała na bardziej zmartwioną niż szczęśliwą. Zbladła i zapytała mnie: „Gdzie u licha zdobyłeś te pieniądze?”. Udało mi się wymyślić jakąś wymówkę, ale było blisko. Zmartwiłem Renkę bardziej niż powinienem. Tym razem muszę to dobrze rozegrać. Muszę mieć wymówkę, która ją zadowoli. Może coś o premii. Mam nadzieję, że zniesie to kłamstwo”. 

Sześć sztuk złota. Zapłata poza skalą.

Po zgięciu wszystkich palców, powoli wyprostował i uniósł mały palec.

„Chcę kupić Riri nowe ubrania. I Rence też. Renka jest taka piękna, ale skoro nie stać nas na modne ubrania, zawsze ubiera się oszczędnie i ją to postarza. Wyglądałaby olśniewająco w jakiejś jasnej sukience, różowej czy niebieskiej. I Karan–san. Zawsze zajmuje się Riri. Jest dla niej taka miła... Chciałbym jej coś dać w podzięce. Hmm, co powinienem kupić?”

Jego umiłowany nastrój zaczął się oczyszczać. Czuł się podekscytowany. Widział się już na zakupach z Riri, trzymając ją za rękę. Widział, jak się do niego odwracała z uśmiechem na ustach. Renka też się uśmiechała.

„Och, nie mógłbym być szczęśliwszy”.

Czuł to z głębi serca.

Wypił szklankę wody.

„Dobrze, chodźmy do domu”.

Włączył się alarm. Lampa zamigała.

 – Co?

Jego serce skurczyło się. Czuł krew odpływającą z jego twarzy.

Drzwi prowadzące do Zakładu Karnego zaczęły się otwierać. Getsuyaku przeszedł przez nie zaledwie kilka chwil wcześniej, wszedł do Zakładu, skończył sprzątać i powrócił do swojego małego pokoiku. Miał zamiar skończyć pracę wcześniej tego dnia i wziął prysznic. Wypił szklankę wody. 

To było to. To było to.

Cofnął się.

„Oto co narobiłem. Ja tylko wykonywałem moją pracę, tak samo dobrze jak zwykle i chciałem iść do domu”.

„A teraz się stąd zbieraj”.

Czy tamten młodzieniec na schodach tego nie powiedział? Getsuyaku był niemal pewien. Młodość odzywała się do niego w pewien sposób pomimo jego wieku, i nadal potrafił uśmiechać się w całkiem uwodzicielski sposób. Zbieraj się. To było ostrzeżenie? Powinien był posłuchać tych słów i zwinąć się tak szybko, jak tylko mógł? A jednak bał się popadnięcia w panikę. Bał się, że ściągnąłby na siebie podejrzenia. „Jeśli ucieknę, to jakbym przyznał, że zrobiłem coś złego. Nie chciałem, żeby ludzie coś podejrzewali. Nadal muszę tu przyjść jutro i pojutrze. Jeśli tylko zaczną coś podejrzewać... J–ja nie chcę stracić pracy. Planowałem jutro do niej przyjść. Dlatego go zignorowałem. Głupio udawałem, że go nie słyszę”.


„A teraz się stąd zbieraj”.


„Och, jak bardzo się myliłem. Powinienem był posłuchać tego człowieka. Powinienem był uciec”.

Drzwi się otworzyły. 

„Powinienem był uciec”.

Stało w nich dwóch urzędników Ministerstwa Bezpieczeństwa z wycelowanymi i gotowymi do strzału brońmi. 

 – Getsuyaku, prawda?

Jego nogi się trzęsły. Dłonie również. Całe jego ciało dygotało. 

„Nie, nie trzęś się. Będziesz jeszcze bardziej podejrzany. Udawaj, że nie wiesz. Udawaj, że nie wiesz, i... że nic nie zrobiłeś”.

 – Odpowiedz.

 – ...Tak.

 – Będziemy pana eskortować. Proszę się poddać.

 – E–eskortować mnie... dokąd?

Nie było odpowiedzi. Dwóch muskularnych urzędników Ministerstwa, podobnych we wzroście i szerokości ramion, nadal stało cicho z brońmi wycelowanymi w Getsuyaku.

Nic nie mówiło głośniej niż ich brak słów.

Nadciągała destrukcja. Getsuyaku rozumiał, że nie był w pozycji do ucieczki. Ale nie mógł odpuścić.

„Nie. Nie”.

 – D–dlaczego mnie... co takiego zrobiłem...?

Tym razem nadeszła odpowiedź.

 – Wykazywał pan podejrzane zachowanie. Przy chodzikach. 

 – P–podejrzane zachowanie? To musi być jakaś pomyłka – wybełkotał Getsuyaku. Ja... Ja tylko sprzątałem... to była wina robotów. Wezwano mnie, bo podłoga była brudna i... i musiałem to posprzątać, więc...

 – Był pan odpowiedzialny za konserwację robotów, prawda?

Lufa broni poruszyła się w górę i w dół, jakby ucinając desperackie słowa Getsuyaku.

 – I wykonał pan ją tydzień wcześniej, niż była zaplanowana.

 – To dlatego, że... em, nie wyglądały za dobrze i... to właściwie zdarza się dość często, i...

Urzędnicy nie powiedzieli nic więcej. Ich usta były zamknięte, a z oczu nie dawało się wyczytać żadnych emocji. Oni sami wyglądali jak roboty.

Na Getsuyaku mogła czekać jedynie destrukcja, gdyby pozwolił im się eskortować. Destrukcja, której nie można było uciec.

„Nie. Nie. Nie”.

„Idę do domu. Do Riri i Renki”.

Rzucił na ziemię szklankę i wybiegł na zewnątrz.

„Muszę biec. Muszę biec. Muszę uciec”.


„Jeśli pobiegnę prosto tą drogą, będę w Utraconym Mieście. Kiedy wsiądę do autobusu, po dziesięciu minutach będę już na przystanku. Riri pewnie tam będzie, żeby mnie odebrać”.

 – Witaj z powrotem, tatusiu.

 – Dobrze wrócić, Riri.

 – Mamusia czeka. Dzisiaj jest twój ulubiony gulasz. I mamy chleb od ciotuni Karan.

 – Brzmi wspaniale. Zaczynam się już robić głodny. A tak, Riri, tatuś kupi ci niedługo jakieś nowe ubrania.

 – Serio?

 – Serio. Pójdziemy na zakupy, jak tylko dostanę wolne, dobrze?

 – Super! Dzięki, tatusiu.

 – Hahaha. Dobrze, wracajmy do domu.

Rozpalone do białości uderzenie przebiło jego pierś. 

Krew i drobinki ciała bryzgnęły mu przed oczami.

„Co to?”

Świat stracił równowagę. Ciemność odcięła mu wzrok.

„Nie, nie, nie. Mam iść do domu. Pójdę do domu. Pójdę...”

 – Witaj z powrotem, tatusiu.

 – Dobrze jest wrócić, Riri.

Getsuyaku zwinął się, gdy strzał przebił jego pierś. 


***


Inukashi odwrócił wzrok i zacisnął dłoń w pięść.

„Co do diabła...”

 – Hej, właśnie sprzątnęli tego gościa – burknął Rikiga.

Kucali za jednym z krzewów porastających tereny wokół Zakładu Karnego. Pomieszczenie Konserwacyjne znajdujące się tuż przed nimi, stanowiło jedyny punkt, w którym Zakład Karny łączył się z Zachodnim Blokiem bez specjalnych bram. Drzwi prowadzące do Zakładu mogły zostać otwarte jedynie od wewnątrz, więc niemożliwym było dostanie się do niego od strony Pomieszczenia Konserwacyjnego. Podobno drzwi wykonane były ze specjalnego materiału, któremu nawet mała armatka by nie zaszkodziła. Infiltracja była niemożliwa, tak długo jak owe drzwi pozostawały zamknięte. W tym sensie miejsce pracy Getsuyaku rzeczywiście było całkiem podobne do Zachodniego Bloku, całkowicie odcięte od No.6.

Dla Inukashi nie stanowiło to żadnego problemu. Zakład był miejscem do którego raczej wolałby nie wchodzić. Nie interesowało go to i wolałby, żeby przez całe jego życie mogło już tak pozostać.

Znacznie bardziej przywiązany był do stanu i jakości resztek jedzenia i ubrań, które Getsuyaku wyciągał z kolekcji odpadów z Pomieszczenia Konserwacyjnego. Były dla niego znacznie ważniejsze niż sam Zakład.

On i Getsuyaku znali się już od jakiegoś czasu. Przynajmniej od trzech lat. Nie byli dla siebie jakoś specjalnie bliscy. Mieli się raczej jedynie za partnerów biznesowych.

Getsuyaku był sztywny i tchórzliwy, z równoważącymi się namiastkami moralności i chciwości. Normalny człowiek, którego znalazłoby się wszędzie. Był tylko jednym z wielu idących w tłumie.

Ale troszczył się o swoją rodzinę. Inukashi pamiętał, że wiele razy mówił, że są dla niego ważniejsi niż cokolwiek na świecie. Wyglądał naprawdę szczęśliwie z uśmiechem mówiąc o swojej maleńkiej córeczce przychodzącej po niego po pracy. Inukashi zapytał go kiedyś: „Zajmowanie się innym człowiekiem nie jest jak wrzód na tyłku? Nie możesz się nimi opiekować jak psami”. Zapadła cisza, a Getsuyaku gapił się na niego z na wpół otwartymi ustami. Wyglądał na zdumionego. Inukashi pamiętał spojrzenie, które posłał mu Getsuyaku, gdy zamknął usta, jakby patrzył na coś naprawdę żałosnego.

Nie miał wtedy pojęcia co się za nim kryło. Teraz zaś, Inukashi lepiej je rozumiał. I to dzięki Shionnowi... nie, to wszystko przez niego.

Inukashi czuł, że może odrobinkę, tylko odrobinkę lepiej zrozumieć miłość, którą Getsuyaku czuł do innej maleńkiej duszyczki. A dla rodziny, czekającej na ojca i męża, Getsuyaku z pewnością nie był po prostu jednym z wielu. Był jedną, jedyną egzystencją, której nie można było zastąpić. To też Inukashi rozumiał.

 – Ach tak. Na mieszkańcach Zachodniego Bloku nie poprzestają. Zabiją nawet swoich własnych ludzi – powiedział Rikiga, wycierając pot z brwi. Jego ciało było napięte pomimo beztroskiego tonu, jakim przemawiał.

 – Mieszkał w Utraconym Mieście – powiedział Inukashi. – Dla tych ludzi był pewnie praktycznie zwykłym śmieciem. – Inukashi okazywał obliczę niezachwianego spokoju, jednak on też był kłębkiem nerwów. Mięśnie u podstawy jego szyi były tak mocno napięte, że aż bolały.

„Pomyśleć, że naprawdę go zabili”.

Nie śniłby nawet o śmierci Getsuyaku. Spodziewał się jednak, że okaże swoje tchórzostwo. Było wiele możliwości, w których Getsuyaku mógł się poślizgnąć i przez przypadek się wydać. W najgorszym wypadku zostałby po prostu zabrany do aresztu.

Ale gdyby Zakład Karny rzeczywiście upadł, uwolnienie go byłoby tylko kwestią czasu. Wykorzystaliby zamieszanie i wyciągnęli go z jego celi. 

 – Boże, spójrz przez co musiałem przejść przez twoje głupie gadki. To mnie nauczy nie brać poważnie słów dzieciaka od psów. Cholera, wpadłem prosto w twoją pułapkę.

Inukashi nie miałby nic przeciwko zniesieniu jednej czy dwóch skarg od mężczyzny. Właściwie nie przeszkadzałoby mu nawet pochylenie przed nim głowy w akcie przeprosin. A wtedy wręczyłby mu pokornie i wdzięcznie obiecane złoto. Trzy sztuki plus jedna, „za kłopot”, tak by powiedział. To na pewno wystarczyłoby do przywrócenia Getsuyaku ducha.

Zniszczenie Zakładu Karnego oznaczałoby koniec jego biznesu z Getsuyaku.

„Dzięki za lata interesów”.

„Nie ma za co. Myślę, że taka ilość ryzykownej roboty wystarczy mi już do końca życia”.

Uścisnęliby ręce i pewnie by się rozeszli. W głowie Inukashi to było idealne pożegnanie. Ale Getsuyaku leżał nieruchomo twarzą w do ziemi. Jedynie wiatr wiał nad jego ciałem.

„Pomyśleć, że został zabity”.


„Pomyśleć, że został zabity tak łatwo, tak bezceremonialnie. Getsuyaku jest z miasta. Jest kimś, kto żył w murach. Mógł być na samym dnie No.6, ale wciąż był uznawany za jego prawdziwego mieszkańca. Jest inny niż my. Nie zabiliby go w tak żałosny sposób. Nie odważyliby się”.

Bezsensownie cały czas w to wierzył.

„To dopiero naiwność. Wiem jak zimne, jak brutalne jest No.6 wobec ludzi, którzy odważyli się je zdradzić, odmówili posłuszeństwa, rzucali się przeciwko niemu... Pomimo przekonania, że wiem, tak naprawdę nie wiem o niczym. Naiwność. Gdyby tylko na samym początku powiedzieć mu, żeby zabierał się stamtąd zaraz po naciśnięciu przycisku. Powiedzieć mu, żeby wiał i...”

Czuł się jakby ktoś złapał go za włosy i je szarpnął. Skóra piekła go na samą myśl. Krzyk groził ucieczką z jego ust.

„Teraz pamiętam. To było w liście Nezumiego”.


„Każ jakimkolwiek pomocnikom natychmiast uciekać”.


Dokładnie pamiętał tę jedną linijkę.

Nezumi przewidział tę bezlitosność i brutalność. Ale ja już nie. Za bardzo zajęły mnie próby skuszenia Getsuyaku, by pomyśleć o bezpieczeństwie ludzi, którzy mi pomogą. Aż do teraz, nawet przez myśl mi to nie przeszło. A teraz jest już za późno”.

To było beztroskie z mojej strony, zachowanie na poziomie głupiego naiwnego kretyna”.

Przygryzł wargę.

„Ale żal teraz niczego już nie zmieni”.

 – Okropne. – Rikiga znowu wytarł pot.

Mężczyźni, wyglądający jak urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa, wbijali w zwłoki Getsuyaku końcówki butów. Spojrzeli na siebie i kiwnęli głowami. Złapali każdy po jednej nodze Getsuyaku i zaczęli go za sobą ciągnąć. Krew wypływająca ze zwłok zostawiała czerwony ślad na suchej ziemi.

 – Oni naprawdę są ludźmi? – głos Rikigi stał się zachrypnięty.

Psy warknęły nisko za Inukashi.

„Masz rację. Te psy są milion razy bardziej przyzwoite. Mają serca warte setki takich jak oni”.

Inukashi pstryknął szybko palcami. Psy wszystkie na raz skoczyły do jego stóp. Rikiga zamrugał.

 – Hej, czekaj. Co masz zamiar zrobić?

 – Oczywiście kazać im rozerwać tym dwóm gardła. Mam zamiar pomścić Getsuyaku.

 – Zgłupiałeś? – zapytał z niedowierzaniem Rikiga. – Nawet twoje psy nie mają szans wobec uzbrojonych urzędników Ministerstwa Bezpieczeństwa. Jeśli dowiedzą się gdzie jesteśmy, i nas zastrzelą. Myślisz że ludzie, którzy bez mrugnięcia okiem mogli zabić kogoś ze swojego miasta, dadzą nam jakieś fory?

 – Ale jeśli tego nie...

 – Gdyby jeszcze żył, może i dałbyś radę coś zdziałać. Ale on jest już martwy. Nie ma go.  Już niczego nie poczuje. Nie wścieknie się już ani nie będzie cierpiał. Powiedz mi, powinniśmy odrzucić nasze życia dla kawałka mięsa? Nie wiem, co z tobą, ale ja definitywnie nie mam zamiaru się w to mieszać.

Przekrwione oczy Rikigi wbiły się w niego.

 – Jeszcze nie możemy umrzeć. Ciągle mamy ważne zadanie do wykonania: uratować Shiona. Nie możemy skończyć jako zwłoki. To najważniejsze, nie zapominaj, Inukashi.

 – ...Okej.

Rikiga mówił prawdę. Nadal mieli coś do zrobienia. I nie mogli tego zrobić jako zwłoki.

Jeszcze raz pstryknął palcami, tym razem wolniej. Psy powaliły się na ziemi. Rikiga wypuścił długi oddech.

 – Naprawdę, wolałbym żebyś nie reagował na każde emocjonalne wycie. Dlatego nie mogę ufać młodzikom.

 – Staruszku.

 – Co?

 – A więc jednak możesz powiedzieć coś przyzwoitego raz na dziesięć lat. Czyli nie byłeś taką tam sobie kulą u nogi. Od razu widzę cię w nowym świetle.

 – Gadaj sobie co chcesz.

 – A skoro już gadam co chcę, pozwól, że ci przypomnę, że jesteśmy tu też po złoto. Ty też lepiej się nie zapominaj.

 – Wiem, wiem. Nawet połowa skarbu wystarczy mi do życia bez zmartwień. Ale skoro tamten facet pozwolił się zabić, jak mamy zamiar dostać się do Pomieszczenia Konserwacyjnego?

 – Mam klucz. – Inukashi trzymał między palcami magnetyczną kartę z kluczem i rzucił ją w nos Rikigi.

 – Miałeś klucz?

 – Tak, zapasowy. W całym Zakładzie Karnym Pomieszczenie Konserwacyjne jest jedynym, które używa jeszcze prostej karty magnetycznej jako klucza. Nie ma żadnych sensorów oznak życia, systemu bezpieczeństwa czy kamer. Raj, jeśli chcesz się ukryć.

 – Cóż, raczej nie mieliby powodu wydawać pieniędzy na obserwację miejsca, w którym tylko zbiera się śmieci. Czyli podwędziłeś klucz z kieszeni tamtego gościa?

 – Nie z kieszeni. Małe biurko Getsuyaku, na którym jada drugie śniadanie. Wystarczyło pożyczyć z szuflady.

„Tamto stare, znoszone biurko samo wyglądało jakby było wygrzebane ze śmieci. Getsuyaku sam jadał swoje drugie śniadania. Pamiętam jak raz dał mi małe, słodkie ciastko, nazywał je babeczką. Była przepyszna. Zdawało mi się, że język mi się roztopi ze szczęścia. Powiedział, że kupił ją w miejscowej piekarni”.

 – No, teraz już chyba możesz go sobie zatrzymać – mruknął Rikiga niezwykle ciężkim tonem.

 – Racja. Nie muszę już go oddawać. Więc w zamian będę go używać tak bardzo, jak tylko się da.

„Kiedy zobaczę walący się zakład Karny, zadedykuję tobie tę scenę, Getsuyaku. Upewnię się, że zadedykuję ci coś wartego twojej przelanej krwi. Wiem, że to raczej nie zrekompensuje ci mojej bezmyślności, ale to będzie najlepsze odesłanie do nieba, jakie mogę ci zorganizować”.

Inukashi przycisnął dłoń do piersi. List Nezumiego znajdował się pod jego ubraniem.

„Tym razem tego nie spieprzę. Niczego nie przeoczę. Nie spuszczę gardy”.


„Ich życia od tego zależą – Shiona i Nezumiego. Nie mogę znowu zawieść”.


Pisk, pisk, pisk.


Nie zauważył dwóch myszy siedzących u jego stóp. Wbiegły po jego ręce by usiąść na ramieniu. „Hamlet i Cravat. Chyba tak się nazywały. Dwa małe, inteligentne zwierzątka z własną świadomością”.

 – Jesteście – powiedział do nich. – No, staruszku, wygląda na to, że nasi aktorzy drugoplanowi są już na miejscu.

 – Rzeczywiście. Teraz wystarczy przygotować się do wejścia na scenę i zaczekać, aż wejdą na nią odtwórcy głównych ról.

 – No. Aktorzy stulecia. Musimy ich powitać naprawdę widowiskowymi fanfarami.

Sztuka w jednym akcie, jednak pełna bohaterów.

Nadzieja czy rozpacz? Sukces czy porażka? Niebo czy piekło? Życie czy śmierć? Kurtyna zaczęła się już podnosić, dla tej sztuki bez scenariusza.

„Zaraz wszystko się okaże. Czekamy na was, Nezumi”.


Pisk, pisk, pisk. Pisk, pisk.

Skulone na ramieniu Inukashi, dwie myszy uniosły główki i piszczały razem, jakby kogoś wołając.


***

 – Przestały. 

Nezumi przechylił głowę z zakłopotaniem na słowa Shiona.

 – O czym ty mówisz? Jeszcze jedziemy.

Winda wciąż się wznosiła. Nadal jechała gładko w górę. Shion dotknął lekko palcem kącika jego oka.

 – Nie, łzy. Zobacz, przestały płynąć.

Policzki Nezumiego zapłonęły nagle raźnym płomieniem.

 – Idioto. To nie czas na lamerskie obserwacje. Jeśli masz czas na wyśmiewanie mnie, lepiej skoncentruj się na cholernych drzwiach. Nie wiemy, co się stanie, kiedy się otworzą. 

 – Nie wyśmiewałem cię. Po prostu zauważyłem, że przestały...

 – Zamknij się. Po prostu... siedź cicho. 

Nezumi odwrócił się zawzięcie na bok w geście przypominającym nadąsane dziecko. 

Shionowi wydało się to zabawne.

Chłodny, ironiczny, silniejszy i piękniejszy niż ktokolwiek inny – taką osobą Nezumi był od zawsze i to nigdy się nie zmieniło. Ale poza tym wszystkim nawet on miał taką dziecięcą, emocjonalną stronę. Wciąż był jeszcze na tyle niedojrzały, żeby wściekać się, gdy nie mógł opanować własnych emocji.

Shion widział łzy Nezumiego po raz pierwszy. Kiedy zobaczył chłopca krztuszącego się nieznośną falą dławionych uczuć, Shion czuł tylko jedną rzecz, i to była miłość. Nie przyjaźń ani uwielbienie. Nie romantyzm ani trwogę. Tylko miłość. 

Czuł niekontrolowany przypływ miłości dla jego wrażliwych łez. Chciał chronić go swoim własnym życiem.

Wycie wiatru i dźwięki deszczu rozbrzmiewały w jego uszach.

Był to głos tamtej burzy. Odrodziły się w nim wszystkie emocje, jakie czuł tamtej burzliwej nocy, w której spotkał Nezumiego. I tak jak wiele lat temu, te właśnie emocje popchnęły go do działania.

„Chcę go chronić własnym życiem”.

Oczywiście, to był tylko jednostronny i egoistyczny sentyment Shiona. Nezumi nie był aż tak wrażliwy, by potrzebować jego ochrony. Sam doskonale potrafił się o siebie zatroszczyć i nie potrzebował do tego żadnej pomocy. To Shion był chroniony. Zawsze tak było.

Dźwięki burzy nie cichły nawet odrobinę. Wciąż ryczały wyraźnie.

Shion pomyślał o chłopcu, który pojawił się przed nim tamtej nocy, przemoczony krwią prawie tak jak teraz, poza tym, że wtedy był jeszcze tak szczupły i delikatny. Tak niski i tak bardzo zraniony, że ledwie utrzymywał się na nogach. A mimo to jego oczy lśniły błyskotliwie pełne życia, nie nosząc żadnego cienia. Chłopiec nie uczepił się go, ani nie błagał o pomoc. Przeciwnie, chłodno wybadał Shiona.

„Jakim jesteś człowiekiem?”

Nawet teraz pytanie to wciąż szybowało przed oczami Shiona. Nadal na nie nie odpowiedział.

„Jakim jestem człowiekiem?”


„Mój rozum, moja pasja, moje szaleństwo, moja chciwość – jaki przyjmują kształt?”

Rozłożył palce. Zaschła na nich krew. Należała do niego, czy do tamtego człowieka? Wnętrze jego dłoni i wyrastające z niej pięć palców pokryte było brudną czerwienią.

„Mógłbym stanąć i spojrzeć sobie w oczy?”

 – Wyglądam okropnie – westchnął Nezumi. Spojrzał w lustro i uniósł brew z niezadowoleniem. – Moje włosy są potargane, twarz brudna... gorzej już chyba być nie może. Nawet wiedźmy z Makbeta nie chciałyby się do mnie zbliżyć. Już wyobrażam sobie strach na twarzy szefa, gdyby mnie tak zobaczył.

 – Dla mnie wyglądasz w porządku.

 – Shion, nie musisz mnie pocieszać. Rany, spójrz na mnie, moja piękna twarz to ruina.

 – Nie sądziłem, że jesteś tak narcystyczny.

 – Po prostu mam na siebie obiektywne spojrzenie. Co jest piękne to jest piękne. Brzydkie rzeczy są brzydkie. 

 – Mówisz tylko o wyglądzie?

„Czy masz też na myśli to, jacy ludzie są w głębi duszy? Czy twój wzrok może przejrzeć nawet piękno i brzydotę, która w nich leży?


„Mój rozum, moja pasja, moje szaleństwo...”

Nezumi wyrecytował fragment Makbeta, kwestię wiedźm.

 – Szpetność upięknia, piękność szpeci; nuże przez mgły i par zamieci.

Winda stanęła. Shion wpatrywał się w drzwi.

„Shion”. 

Drzwi rozsunęły się bezgłośnie.

 – Nie biegnij tak od razu. Jest coś takiego jak „środki ostrożności”. – Ramię Nezumiego oparło się na plecach Shiona, gdy wyszedł pierwszy. Ciągnął stopę po ziemi, ale tylko odrobinkę. Jego krwawienie ustało, ale rana musiała być dość poważna. Gdyby ruszał się za dużo, pewnie znowu by się otworzyła. Zarówno Nezumi jak i Shion zbliżali się do swoich limitów.

„Shion”.

„Safu. Nic ci nie jest? Zobaczę cię? Przyszedłem, żebyśmy mogli uciec razem. Poprowadź nas dalej”.


„Shion...”

Rozciągał się przed nimi czarny, lśniący korytarz. Koniec, na którym ulokowana była winda, był tylko pustą ścianą. Naprzeciw niej znajdowało się troje równomiernie rozmieszczonych drzwi. Korytarz był opustoszały. Winda zamknęła się cicho za Shionem.

 – Które drzwi teraz? – Nezumi odwrócił się, by zapytać. – Z lewej, prawej, czy w środku? Może wypuszczą nam jakieś tygrysy czy wilki, jeśli źle wybierzemy.

 – Nie... to żadne z tych.

Shion poszedł prosto wzdłuż korytarza. To nie były lewe, prawe, ani środkowe drzwi.

Nagle jedne z drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich kobieta w białym fartuchu.

 – Co... – jej elektroniczny tablet wyślizgnął się z dłoni. – Wy... jak dostali się tu obcy...?

Minęli kobietę, stojącą bez ruchu w ciszy.

 – Zaraz... gdzie wy...

 – Droga pani. – Nezumi podniósł tablet i umieścił go w dłoni kobiety. – Jest mi niezmiernie przykro, że panią przestraszyliśmy. Nie jesteśmy podejrzanymi ludźmi... okej, może jesteśmy, ale nie ma powodu do zmartwień. Nie mamy zamiaru w żaden sposób pani skrzywdzić. A teraz proszę być cicho.

Shion zatrzymał się w ślepym końcu korytarza.

„Safu”.

Ściana rozstąpiła się gładko na boki.

Kobieta krzyknęła.

 – Jak... Jak  otworzyłeś te drzwi?

Nezumi zagwizdał.

 – Jak w Baśniach z tysiąca i jednej nocy. Shion, jakiego użyłeś zaklęcia?

 – Nie... jak to mogło... – Kobieta padła na ziemię. Po jej bledszej twarzy, niż kartka papieru, można było stwierdzić, że zemdlała z szoku.

Za drzwiami znajdowały się kolejne – purpurowe.

 – Krzykliwe. – Nezumi cmoknął językiem i stanął za Shionem. – Otworzą się?

 – Prawdopodobnie. – Shion położył dłoń na drzwiach. Nezumi zadrżał. Zamknął oczy i zacisnął usta.

 – Nezumi... co się stało?

 – Słyszałem... głos.

 – Ty też słyszysz głos Safu?

 – Nie. To... nie jest ludzki głos. To... czyj to głos?

 – Co mówi?

 – ...Nareszcie tu jesteś. – Nezumi złożył dłoń w pięść na piersi. Wypuścił długi oddech. – Nareszcie tu jesteś. Czekałam na ciebie.

„Nareszcie tu jesteś. Czekałam na ciebie”.


„Przyszedłem tu wołany przez Safu. Kto ciebie wzywa? Kto czeka za tymi drzwiami?”

Shion poczuł wibrację pod dłonią. Purpurowe drzwi się otworzyły.

 – Gh... – Zarówno Shion jak i Nezumi wydali zdławiony odgłos. Ich głosy nie mogły opuścić gardeł.

 – Co...

Stało przed nimi kilka filarów wypełnionych czystym płynem. Kolumny, dość szerokie, by małe dziecko ledwie je objęło, stały w jednej linii.

 – Mózgi – przełknął ciężko Nezumi.

Mózgi. 

W każdej kolumnie pływał mózg. Kilka czystych tub łączyło każdy z nich z dolną częścią kolumny. Tuby te błyszczały chwilami niebieskawą bielą.

To była dziwaczna scena. Shion nie wyobrażał sobie w najśmielszych fantazjach, że kiedyś zobaczy coś takiego. Nie mógł sobie tego wyobrazić. 

Szkarłatne drzwi się zamknęły. Tuż zanim zatrzasnęły się kompletnie, wydawało mu się, że usłyszał wiatr. Przesłyszał się? Pewnie tak. Ale to, co teraz widział, zdecydowanie nie było iluzją. To była rzeczywistość. Sceneria była prawdziwa. Istniała.

Jego nogi się zatrzęsły. Serce zadrżało.

Dłoń Nezumiego prześlizgnęła się pod jego ramię.

„No i znowu to ty mnie wspierasz”. 

Posuwali się powoli naprzód pomiędzy kolumnami.

„Jak daleko zaszliśmy? Czy to już koniec?”

 – Shion. – Usłyszał wołanie. Spojrzał w górę.

Stała tam Safu. Nosiła tamten sweter.

Czarny sweter, ręcznie wydziergany przez jej babcię. Miał ciemnoróżowe paski na rękawach i piersi.

 – Safu!

Była tam.

Słyszał wiatr.

Shion wyciągnął ręce prosto przed siebie. 

==Koniec rozdziału 5==

Wykorzystano fragm. „Makbeta” Shakespeara w przekładzie Józefa Paszkowskiego.
 ((Ha! Nikt się nie spodziewał chłopców na koniec, nie? >D))