Staram się dodawać nowe posty w niedziele. Staram się.



Zakończono tłumaczenie No.6.


Dziękujemy za wszystkie podziękowania. To był miły rok z hakiem. I późniejszy rok. I chyba jeszcze jeden. Te dwa późniejsze składały się z czytania Waszych komentarzy. I tak dzięki.

(Do pań profesor jeśli przypadkiem odwołam się do tego na maturze: przepraszam, ja naprawdę tłumaczyłam to w gimnazjum. Ale prawdziwa książka istnieje. Obiecuję.)


Wszystkie rozdziały można znaleźć w zakładce ,,No.6''/,,No.6 Beyond''.


Kup powieść i mangę w oryginale, wspomóż panią Asano.


Tłumaczenie: Kuroneko
Korekta: Ayo, Dżun

czwartek, 27 września 2012

Tom VIII: Rozdział 4


((Ladies and Gentlemen~ oto i ostatni rozdział tomu ósmego >D od przyszłego tygodnia dosłownie wszystko się może zdarzyć~~ toteż cieszcie się tym niezbyt długim rozdziałem i żegnajcie swą pewność co do najbliższych wydarzeń >D))

Rozdział 4

Ku wiewom wieczornym



Smutna Ofelia, fantom cichy, biały,
Lat przeszło tysiąc falą płynie czarną;
Lat przeszło tysiąc rozkoszne jej szały
Słodko ku wiewom wieczornym się garną.

Artur Rimbaud, Ofelia



Nagle wszystkie dźwięki znikły. Upadek Nezumiego wyglądał jak w zwolnionym filmie. Przestarzałym, czarno–białym filmie...

Pusty ciężar uderzył w jego pierś. Shion złapał w objęcia jego ciało, wciąż czując ciepło. Nagle czarno–biały obraz odzyskał jaskrawe kolory rzeczywistości.

Nezumi wpadł w ramiona Shiona, zrzucając na niego cały ciężar swego ciała. Zapach krwi wbił się w jego nozdrza.

„Nezumi...”

Jednak żaden dźwięk nie opuścił jego ust. Nie rozumiał, co się stało. Po prostu nie był w stanie. „Co się dzieje? Co się stało?” Żołnierze celowali w nich z karabinów. Przyczepione do nich bagnety połyskiwały bielą. Jeden z żołnierzy wypuścił język spomiędzy warg.

Nowa fala więźniów wylała się potokiem po schodach. Stworzyli blokadę, oddzielającą żołnierzy od Shiona. Jeden z nich, wielki, łysy człowiek, pisnął krótko. Zachwiał się, ściskając swą pierś.

 – Cholera... doigraliście się. – Olbrzym postąpił o dwa, trzy kroki w stronę żołnierzy i nagle zawył. – Niech to!

Wielkolud rzucił się na żołnierzy. W tym samym czasie dobiegł ich dźwięk kolejnej eksplozji. Dym i płomienie wyłaniały się z pomieszczenia monitoringu niedaleko schodów. Shion zobaczył żołnierzy uderzających w ścianę wraz z odrzutem wybuchu. Biały dym zalał szybko korytarz. Niczym ogromny, biały wąż, spełzł po schodach i zwinął się w kłębek u ich stóp.

Shion podniósł Nezumiego i doszedł z nim na koniec korytarza. Biorąc pod uwagę niosący dym przepływ powietrza, wyjście musiało znajdować się na dole schodów. Jednak gdyby poszedł dalej, znalazłby się w Departamencie Higieny.

Departament Higieny. Shion z wyglądu w pamięci wywnioskował, że musiał do niego przylegać jakiś prosty gabinet lekarski. Przeszedł przez na wpół otwarte drzwi, po czym zamknął je, by do środka nie dostał się dym ani płomienie.

Potknął się. Ciało Nezumiego niemal wyślizgnęło się z jego uścisku. Shion spróbował chwycić go mocniej, jednak skończył upadając razem z nim. Instynktownie wystawił dłonie przed siebie, zostawiając szkarłatne odciski na podłodze. Po jego rękach spływała krew – krew Nezumiego.

 – Nezumi!

Mógł tylko wznieść głos. Słowa rozdzierały jego gardło, by wydostać się z ust.

 – Nezumi, słyszysz mnie? Nezumi!

Nezumi nie otworzył oczu, a jego ciało pozostało bezwładne. Krew rozchodziła się z jego ramienia, barwiła pierś, spływała po ręce i skapywała z palców.

 – Nie, jak... jak to może... – Wiedział, że nie powinien tracić zimnej krwi. Musiał zachować racjonalność. Musiał ze spokojem zrobić to, co do niego należało.

„Wiem. Oczywiście, że wiem. Ale nie mogę się ruszyć. Moja głowa i ciało zamarzły”.


 – Nezumi, Nezumi. Proszę, otwórz oczy. – Zacisnął zęby.

„Ty debilu”
– usłyszał w głowie karcący go głos. – „Jesteś beznadziejnym idiotą. Bezużytecznym, kompletnie do niczego. Odlatujesz co chwila, jesteś powolny i tchórzliwy”.
„Inukashi? To ty?”
„Nie możesz nawet ochronić kogoś, kto jest dla ciebie wszystkim? Umiesz jedynie ryczeć, nawet nie próbując go uratować? Co masz do pokazania po tym całym czasie, jaki z nim spędziłeś? Dalej jesteś dzieciakiem z wychowanej pod kloszem elity No.6?”

Nie mógł stwierdzić, czy głos należał do Inukashi, czy do niego samego, jednak ktoś dawał mu surową reprymendę.

„Shion, jesteś pewien? Nie ruszyłoby cię to, gdybyś stracił Nezumiego? Byłbyś w ogóle w stanie to znieść?”
Shion wziął głęboki oddech. Zapach krwi przepełnił jego pierś. Cienkie płomienie i dym wydobywały się spomiędzy klawiszy panelu pośrodku pomieszczenia. O ścianę opierała się szafka ze szklanymi drzwiami. Szkło się stłukło, a plastikowe butelki leżały porozrzucane wokoło. Niektóre straciły już swoje zakrętki, a ich zawartość wypływała na ziemię. Shion przysunął się do nich, nie wyczuł jednak żadnego dziwnego zapachu. Na ręcznie opisanych etykietkach przyklejonych do każdej butelki widniała nazwa leku. Normalnie, Shion uśmiechnąłby się na widok zaokrąglonego pisma. Uśmiechałby się uparcie na myśl, że ktoś ręcznie wypisał nazwy w tak nieludzkim miejscu jak Zakład Karny, zamiast użyć gotowych etykietek.
Ale teraz nie miał czasu na takie myśli.

Shion przejrzał wszystkie etykiety, jedna po drugiej. Zdławił pobudzone serce, powtarzając sobie niczym mantrę, że musi się uspokoić.

Dezynfekant; środek hemostatyczny; woda utleniona; uniwersalna strzykawka; zacisk ściągający; gaza; waciki... w kącie półki leżała przewrócona na bok, awaryjna latarka. Jak się spodziewał, znalazł adekwatną ilość leków i aparatury do prostego zabiegu.

Dałby radę coś z tym zdziałać? Powierzchowna rana nie byłaby problemem; ale czy potrafiłby poradzić sobie z raną tak głęboką, że spowodowała masową utratę krwi, a co za tym idzie utratę również przytomności?

Większość medycznej wiedzy Shiona była czysto teoretyczna. Nie miał prawie żadnego doświadczenia. Co więcej, jak w takiej sytuacji mógłby zorganizować nagłe leczenie? Poradziłby sobie? Czuł się jakby tuż przed jego gardłem trzymano bagnet.

„Możesz to zrobić?”


„Muszę. Nie ma czasu się wahać. Nie mogę po prostu usiąść i się nad tym zastanawiać. Nie mogę pozwolić tak łatwo odebrać sobie Nezumiego. Nie oddam go”.


 – Nezumi, słyszysz mnie, prawda? Wiem, że mój głos do ciebie dociera.

„Nie ma mowy, żebyś mnie nie słyszał. Nie ma mowy, żeby mój głos do ciebie nie dotarł. Nieważne kiedy ani jak, zawsze doskonale słyszałeś moje słowa. Słyszałeś mnie przez hałas, rozumiałeś, odpowiadałeś mi. Wróciłeś do mnie. Tym razem sam cię sprowadzę. Ściągnę cię tu siłą”.


 – Nezumi!

Shion rozdarł jego ubrania. Kula przeszyła go pod lewym barkiem, przez górną część ramienia. Gdyby strzał padł bliżej klatki piersiowej, nabój przebiłby jego serce, zabijając go na miejscu.

„Żyj. Trzymaj się życia. Niebiosa ci na to pozwoliły. Nie dam ci stracić takiej szansy. Ale na początek muszę zatrzymać krwawienie. Potem muszę go przenieść, żeby móc porządnie opatrzyć ranę. Szybciej, choćby o sekundę. Tylko to”.
Oświetlił latarką miejsce obrażenia. Nałożył na ranę środek dezynfekujący. Oczyścił ją najlepiej jak mógł i przyjrzał jej się gołym okiem. Tętnica nie była kompletnie rozcięta. Ucisnął obojczyk, by chwilowo kontrolować krwawienie. Jego palce drżały.

„Uspokój się, uspokój się, uspokój się. Muszę się uspokoić. Pozbyć się wszelkich emocji i skupić tylko na jego ranie”.

Ucisnął tętnicę zaciskiem, umieścił na nim gazę i przycisnął wacikiem. Ciasno owinął bandaż wokół rany.

„To wszystko, co mogę teraz zrobić”.


Zaczął się pocić, a krople spływały po jego twarzy. Wpływały do ust, zostawiając gorzki posmak na języku.

„Jak długo to wytrzyma? Trzy godziny... nie, bardziej dwie, biorąc pod uwagę ile stracił krwi. Jeśli Nezumi nie otrzyma porządnego leczenia w ciągu dwóch godzin, nie przeżyje”.


Limit czasowy: 120 minut.

 – Ugh... – jęknął cicho Nezumi. Jego powieki poruszyły się nieznacznie.

 – Nezumi! Słyszysz mnie? Nezumi!

 – ...Shion... – wymamrotał.

 – Jeszcze tylko trochę. Musisz mnie znieść. Zabieram cię do szpitala. Trzymaj się i zostań ze mną. – Wkładał tak dużo siły w słowa, jak tylko potrafił.

 – ...Shion... Nie mogę... się ruszyć...

 – Nie szkodzi. Zaniosę cię. – „Jestem tu. Jestem tuż przy tobie. Więc nic ci nie będzie”. Shion owinął ramię Nezumiego wokół swojej szyi i podniósł go. Położył dłoń na jego talii, by zabezpieczyć ich pozycję, po czym wyszedł na korytarz.

Dym wbił mu się w oczy. Odkaszlnął kilkukrotnie. Ból przeszedł jego gardło, a krtań się zatkała.

Nie wiedział niczego o sztuce przetrwania, miał jednak silną wolę i świadomość, że jego serce zniesie cokolwiek je czeka. O tym Nezumi sporo go nauczył.

Shion postąpił naprzód, ciągnąc za sobą niemal pełzającego Nezumiego. Ciepło i dym krążyły nad schodami. Zejście po nich było zbyt niebezpieczne. Z drugiej strony nie było czasu na rozważanie innych ścieżek ucieczki. Gdyby się zatrzymali, otoczyłby ich dym i udusiliby się.

„Co teraz? Co teraz?”


Jego narastający niepokój i wdzierający się do jego ciała dym pozbawiły go spokoju. „Nie panikuj. Cokolwiek robisz, nie panikuj. Zawsze jest sposób”.

 – Shion...

Nezumi poruszył się. – Uciekaj... szybem na śmieci...

Jego głos dotarł do Shiona we fragmentach. Słyszał, że Nezumi desperacko usiłował zachować świadomość. Gdyby już ją stracił, powrót byłby niemożliwy; Nezumi wiedział o tym aż nazbyt dobrze.

Szyb na śmieci. Racja, była taka opcja.

W przypadku niższych pięter, od pierwszego do trzeciego, szyb na śmieci umieszczony był po środku korytarza na każdym z nich. Wyglądało na to, że małe sprzęty wyrzucane były wraz ze zwykłymi śmieciami, przez co zsyp był dość szeroki. Gdy Shion zauważył go po raz pierwszy, przeszło mu przez myśl użycie go do zinfiltrowania Zakładu. Pomysł ten umarł jednak szybko. Niemożliwym było wspięcie się po niemal prostopadłym do ziemi szybie, pozbawionym oparcia dla stóp. Zwłaszcza, że zaprogramowany był, by wzniecać alarm, gdy cokolwiek dziwnego spróbuje otworzyć drzwiczki od wewnątrz. Wejście nim było niemożliwe. Wyjście jednak – jak najbardziej.

Rozmawiali już o tym z Nezumim wcześniej. Dwa dni przed Polowaniem.

Dzień Polowania był mroźny i zimowy, z wyjącym wiatrem. Jednak dwa dni wcześniej wciąż panowała ciepła, miła pogoda. Zamiast śnieżnych chmur, błękitne niebo rozciągało się ponad Zachodnim Blokiem, a promienie słońca ogrzewały tak bardzo, że trudno było uwierzyć, że zaczęła się zima. Ludzie zdawali się robić jak najlepszy użytek ze sprzyjającej pogody, uderzając wszyscy razem na targowisko. Starzy żebracy i głodujące dzieci oblegali ulice jak zwykle, jednak zdawali się oddychać wtedy znacznie lżej niż zwykle. Sprzedawcy, którzy zwykle odganialiby ich na złośliwe, niewybaczalne sposoby, zamykali oczy wystawiając twarze do słońca i pozwalali sobie na relaks. Nie posuwali się co prawda do oddawania towaru za darmo, ale skłonni byli przymknąć oko na żebraków dopóki nic nie kradli. Niektórzy nawet żartowali z tymi bliżej sobie znanymi.

Ilu z nich spodziewało się piekła, które rozpętało się dwa dni później? Ilu z nich udało się uciec ogniowi Polowania?

Nezumi i Shion jedli twardy chleb z targowiska, zamaczany co chwila w gorącej wodzie. Może to dzięki uśmiechowi Nezumiego; sprzedawczyni dała im do chleba trochę darmowego sera. Był wspaniały, pozbawiony pleśni.

W podziemiach nie rozbrzmiewały żadne inne hałasy, poza głosami dwóch chłopców. O dziwo, nawet wycie północnego wiatru, który obudził się wraz ze świtem, nie znalazło drogi na dół. Czyżby wiatr na chwilę wtedy przysnął? Czy może to Shion był ta pochłonięty konwersacją, że do jego uszu docierał jedynie głos Nezumiego?

 – Shion, szyb na śmieci mógłby posłużyć jako droga ucieczki. Da się go wykorzystać? – zapytał Nezumi, obracając kubek wrzątku w dłoniach.

 – Szyb na śmieci... Ach tak, to jakby mieć ścieżkę prowadzącą prosto z trzeciego piętra na miejsce spotkania na parterze.

 – Tak. Z planu zgaduję, że sam szyb, poza drzwiczkami, nie należy do systemu wykrywania obcych obiektów. Heh, wygląda na to, że No.6 ma niezłe braki jak tylko przychodzi do sprzątania.

 – Masz rację – odpowiedział Shion. – I jest większy niż zwyczajny zsyp. Technicznie powinniśmy się przecisnąć.

 – Dokładnie. Nie cieszysz się, że obydwaj jesteśmy całkiem szczupli? Gdyby któryś z nas był wielkości staruszka Rikigi, utknęlibyśmy w połowie. To dopiero za duży śmieć.

 – To trochę ostre.

 – Nie ma za co. Po prostu mówię prawdę. Nie mów mi, że możesz sobie wyobrazić tego pijaka z piwnym brzuchem, spadającego w dół szybu, jakby to nie było nic takiego.

 – Cóż... chyba masz rację. – Obraz Rikigi z jego wyrośniętym podbrzuszem wyrósł w umyśle Shiona, niemal powodując u niego napad śmiechu. Przełknął go i zacisnął usta. Czuł, że nie powinien odpowiadać na słowa Nezumiego uśmiechem.

Ścieżka przez zsyp śmieci była dopuszczalna, czy może nie? Po kilku chwilach, Shion przemówił.

 – Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia czy naprawdę możemy to zrobić. Ale jest taka możliwość. To tylko teoria, żebyś wiedział – odpowiedział. Nezumi odłożył swój kubek i zatonął w krześle.

 – Możliwość, mówisz.

 – Tak.

 – Czyli to możliwe. – Nezumi skrzyżował nogi i zamknął oczy. Shion oparł się plecami o regał z książkami, przyciskając do piersi jedno kolano. Wtedy właśnie Shion po raz pierwszy usłyszał wycie wiatru. Skrzeczący dźwięk, podobny do cichych jęków staruszki.

Pokój słabo oświetlany przez świecę; profil medytującego Nezumiego; niski głos wiatru – czuł się jakby oglądał scenę ze sztuki.

Shion siedział na przedstawieniu, skupiony na żywym obrazie rozgrywającym się na przyciemnionej scenie tuż przed nim. Ciepła wygoda, tęsknota i uczucie bliskie trwodze, wraz z innymi, których nazwać nie potrafił, mieszały się w nim, wypełniając Shiona do granic.

„Gdyby tylko ten moment mógł trwać wiecznie. Gdyby tylko czas mógł się zatrzymać dokładnie na tej chwili. Gdyby tylko cały mój świat mógł zostać tym, co teraz widzę”
– życzenie pojawiło się nagle w jego sercu.

 – Życie jest tylko przechodnim półcieniem, nędznym aktorem... – kwestia z Makbeta równie niespodziewanie wyrosła w jego myślach.

 – Zgaśnij, wątłe światło.

 – Życie jest tylko przechodnim półcieniem.

Nezumi otworzył oczy. Jego spojrzenie napotkało oczy Shiona.

 – Co?

 – Eh? Nie, nic... – Shion poruszył się i odsunął odrobinę od lampy. Nie chciał, żeby Nezumi zobaczył jego policzki, świecące pewnie czerwienią.

 – Shion, wiesz o czym właśnie myślałem?

 – Ty? Cóż... chyba o zsypie na śmieci?

 – Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru bez przerwy myśleć o śmieciach. Poza tym ten problem już rozwiązaliśmy. Jest taka możliwość, czyli można spróbować. Mam rację?

 – Tak. – Nic nie znaczyło, że to tylko teoria. Fakt, że wciąż tylko spekulowali, niczego nie zmieniał; jeśli to możliwe, wbij sobie to do głowy – tego właśni uczył go Nezumi. Shion kiwnął powoli głową, na znak, że zrozumiał.

 – Dobrze. Chociaż gdyby to zależało ode mnie, wolałbym wyjście w chwale frontowymi drzwiami, ze wszystkimi możliwymi fanfarami. Ale ten luksus mnie raczej ominie.

 – Pewnie tak. Ostrzegłbym cię, żebyś nie spodziewał się vipowskiego traktowania. To skoro nie myślałeś o szybie, co ci chodziło po głowie? Inne drogi ucieczki?

Nezumi wyprostował nogi i westchnął ze smutkiem.

 – Myślałem o jedzeniu.


 – Eh?

 – Jedzenie. Je-dze-nie. Zastanawiałem się, co bym sobie zamówił, gdybym mógł dostać wszystko, co bym tylko chciał.

 – ...materialista z ciebie, hę? – skomentował Shion.

 – Jedzenie jest ważne. Czasem ciasto ugniecione przez starego piekarza jest bardziej znaczące niż uniwersalna prawda odkryta przez najznakomitszego filozofa. Oto natura życia. W każdym razie jestem teraz tak głodny, że zaczynam sobie współczuć. Chyba nie zasnąłbym, gdybym się teraz położył.

 – Dopiero jadłeś i to dwie bułki.

 – Stary, twardy jak kamień chleb, wrzątek i kawałek sera to raczej mało.

 – Nie bądź zachłanny – odezwał się srogo Shion. – Dzięki tej pani z piekarni dostaliśmy trochę dobrego sera. To był całkiem przyzwoity obiad.

 – Gdybyś tylko był trochę bardziej towarzyski, może i dostalibyśmy trochę wędzonej baraniny albo butelkę mleka. Szkoda.

 – Co? Co to ma ze mną wspólnego?

 – Jak to co? Wszystko. Powinieneś był widzieć, jak tamta kobieta na ciebie patrzyła. Myślałem już, że specjalnie ją ignorowałeś. Nie mów mi, że naprawdę nie zauważyłeś!

 – Nie miałem pojęcia.

Nezumi wykrzywił twarz i pokręcił głową. – Shion, musisz się za siebie trochę wziąć, poprawka, musisz się naprawdę wziąć – za swoje postrzeganie płci przeciwnej. Jeśli się nie pospieszysz, może zrobić się źle.

 – Co masz na myśli przez „źle”?

 – Tak źle, że nie mogę tego ująć słowami. A przynajmniej ode mnie tego nie usłyszysz. Nie, no ale z tobą jest naprawdę źle. Na samą myśl dostaję gęsiej skórki.

 – O czym ty mówisz? – zapytał Shion z podenerwowaniem. – Teraz mnie zaciekawiłeś. Pewnie nie mógłbym przez to zasnąć, gdybym teraz się położył. Między twoim głodem, a moją ciekawością rozegrałaby się niezła walka.

Nezumi wybuchł śmiechem, co było dla niego rzadkością. Powietrze niosło jego beztroski, zachwycający śmiech, zatapiając go w Shiona cicho i głęboko.

 – Nezumi.

 – Co?

 – Mógłbyś wyrecytować Makbeta?

 – Makbeta? Którą część?

 – Akt piąty, scena piąta, zaraz po tym, jak Makbet dowiedział się o śmierci jego żony.

 – Czemu Makbet?

 – Nie wiem – odpowiedział Shion. – Sam się zastanawiam. Tak jakoś chciałem usłyszeć z twoich ust Makbeta. Mógłbyś?

 – Cóż, nie mam nic przeciwko.

Hamlet i Tsukiyo wspięli się na ramię Shiona. Głos Nezumiego, spokojny, a jednak przesiąknięty smutkiem, dotarł do uszu Shiona.

 – Ciągle to jutro, jutro i znów jutro
Wije się w ciasnym kółku od dnia do dnia
Aż do ostatniej głoski czasokresu;
A wszystkie wczora to były pochodnie,
Które głupocie naszej przyświecały
W drodze do śmierci. Zgaśnij, wątłe światło!
Życie jest tylko przechodnim półcieniem...

Shion i myszy przysłuchiwali się oczarowani z zapartym tchem. Płomień lampy poruszył się, tak samo jak ich cienie. Cienie te również pochłonięte były przez głos i ekspresję Nezumiego, zaś Shion pozwolił im oderwać jego własną duszę od rzeczywistości i wznieść się w wyżyny niebios. Unosił się lekko w wieczystym spokoju. Jakże bogate, jakże sowite i piękne były te minione godziny.

Dwa dni przed Polowaniem, scena w tym pokoju zostawiła Shionowi wrażenie jak żadne inne w całym jego życiu. Co zdarzyło się chwilę wcześniej, zdawało się być odległe o kilka dni.

Popłynęły łzy.

Spowodował je dym, nie jego serce rozdarte nostalgią.

Pisk, pisk, pisk, pii, pii, pii. Tsukiyo pędził po podłodze, piszcząc bez przerwy. Superfibra spadła na ziemię. Shion zatrzymał się natychmiast, by ją podnieść. Siła opuściła ciało Nezumiego, a jego ciężar ucisnął ramię Shiona.

 – Nezumi, trzymaj się. Nie zasypiaj.

 – ...Wiej stąd... szybko...

 – Wiem. Nawet ja bym sobie tu pikniku nie urządził. Nezumi, już prawie jesteśmy. Zostań ze mną jeszcze chwilę.

 – Shion... nie możemy. Nie... we dwóch.

 – Eh? O czym ty mówisz?

 – Uciekaj... sam... biegnij.

 – Idioto! – krzyknął Shion. – Nie wciskaj mi czegoś takiego! – narastał w nim gniew. Wściekłość na Nezumiego. Zdawało mu się, że każdy z jego białych włosków prostował się w innym kierunku. Gorące powietrze nabierało temperatury nie tylko na zewnątrz, ale i w środku Shiona.

„Każesz mi iść bez ciebie? Mówisz, że mógłbym uciec sam? Nie wciskaj mi kitu. Nie waż się. Dlaczego patrzysz na mnie z góry? Za kogo ty mnie masz? Nie jestem tak słaby, by zostawić cię za sobą i przetrwać bez ciebie. Wiesz, mogę nas ochronić. Mam dość siły, by ochronić nas obu”.


 – Przestań mnie do cholery nie doceniać – powiedział z wściekłością.

Złość szybko zamieniła się w energię, pozwalającą mu przeć naprzód. Włożył siłę w ramiona i spojrzał przed siebie. Nigdzie nie było śladu ludzkiej obecności. Shion poczuł lekką bryzę. Płomienie zaczęły lizać sufit. Najwyraźniej jakieś chemikalia załapały ogień, gdyż rozległa się niewielka eksplozja, za którą podążył charakterystyczny, ostry zapach.

 – Tsukiyo, chodź.

Tsukiyo zanurkował do jego kieszeni. Wystawił z niej główkę i zapiszczał wysoko. Dla Shiona zabrzmiało to jak próba nawigacji myszki, która podniosła go na duchu. Musiał uciec choćby o sekundę szybciej, także dla tego maleńkiego stworzonka, które wciąż piszczało nawet pomimo utraty oddechu.

Potknął się o coś i niemal przewrócił. Ogromny więzień leżał twarzą do podłogi. Umarł topiąc ją w kałuży swojej własnej krwi. Shion przeszedł po nim i kontynuował swój marsz.

„Schody są tu, a więc zsyp musi być...”
– Przywołał w pamięci wszystkie detale planu wyrytego w pamięci. Namierzył w głowie cel. Znajdował się na rogu korytarza, gdzie teraz zbierał się dym. Wcisnął Tsukiyo z powrotem do kieszeni końcówką palca.

 – Nezumi. – „Idziemy”. Shion wstrzymał oddech i zanurkował w dym. Nie miał czasu ani sposobności, by sprawdzić drzwiczki szybu. Jego pole widzenia w tym zadymionym korytarzu było bliskie zeru. Odrobina wahania, a spotkałby śmierć przez uduszenie.

„Uwierz. Uwierz w siebie. Jeśli masz się czegoś uczepić, uczep się siebie”.

Jego stopy stanęły. Widział już otwarcie zsypu na śmieci. Żołnierz leżał o nie oparty, jakby specjalnie blokując im drogę. Jego szyja przekręcona była pod dziwnym kątem. Karabin, który najwyraźniej trzymał mocno odrzucony przez wybuch, spoczął na jego kolanie. Ten sam karabin postrzelił Nezumiego.
Shion nie czuł żadnych emocji wobec tego żołnierza. Nienawiści, gniewu czy żalu. Nie czuł nawet szacunku dla zmarłego. To, co przed nim leżało, nie było ludzkim ciałem; było jedynie przeszkodą. Shion musiał myśleć w ten sposób, by przetrwać. „To tylko przeszkoda”.

Kopnął żołnierza.

Jego ciało przeturlało się na bok, a szyja wygięła pod jeszcze dziwniejszym kątem. Drzwiczki ukazały się w pełni. „Boli. Nie mogę oddychać. Moje gardło pali. Potrzebuję powietrza”. Jego serce biło w piersi jak szalone. Siły zaczęły go opuszczać. „Cholera, zaszedłem tak daleko; nie mogę się teraz poddać. Zaszedłem tak daleko...”
„Nezumi. Co? Mógłbyś wyrecytować Makbeta? Makbeta? Którą część? Akt piąty, scena piąta...”

„Wiatr wył. Płomień tańczył. A ja desperacko chciałem usłyszeć jak recytujesz tą kwestię. Nie wiem, dlaczego. Może po prostu chciałem posłuchać twojego głosu i zatopić się w twoim oddechu. Słuchając Makbeta idącego ścieżką zniszczenia, czułem się uniesiony; byłem spełniony”. 


 – Zgaśnij, wątłe światło.

Życie jest tylko przechodnim półcieniem.

„Nezumi, wracamy do domu. Wracamy do tamtego pokoju. Nie możemy cofnąć czasu, ale możemy stworzyć go od nowa”.
Zazwyczaj zsyp na śmieci powinien być zaprogramowany, by otwierać się automatycznie, gdy tylko wyczuwał kogoś przed sobą. Oczywiście, tym razem wcale się nie poruszył. Gdy Shion położył już Nezumiego, złapał karabin i wystrzelał cały magazynek w otwarcie zsypu. Drzwiczki rozpadły się na kawałki.

Czarna, kwadratowa próżnia otworzyła przed nim swą paszczę. Jego ciało przeszył triumf.

„Nezumi, jesteśmy prawie na miejscu. Już prawie” – chciał wezwać imię Nezumiego tak głośno, jak potrafił, jednak nie mógł już mówić. Owinął Nezumiego płaszczem z superfibry. Miał zamiar ześlizgnąć się szybem razem z nim, jednak przejście było dość szerokie tylko dla jednej osoby.

Shion podniósł Nezumiego i wcisnął go do zsypu, stopami naprzód. Shion wszedł zaraz po nim, łapiąc się wejścia lewą dłonią, prawą zaś przytrzymując głowę Nezumiego na swoim brzuchu. Czuł wibracje wybuchu. Wiatr zaryczał.

Shion zamknął oczy i uwolnił uścisk lewej ręki. Dwa ciała zjechały w dół prostopadłego szybu.



***



 – Ał! – krzyknął Inukashi. Ugryziono go w ucho. – A to za co było? Bolało. Wy szczury jedne.

Z dłonią przy uchu, Inukashi spojrzał na dwie myszy ściśnięte bokami.

 – Nazywanie was szczurami to chyba nie jest trafna obelga. Co w rodzinie to nie zginie. Cholera, to boli.

Zdecydowanie za szybko zapadł w sen, rozłożony na biurku. „Ja to mam jaja, żeby zasypiać w takim momencie. Heheh” – dodał sobie w myślach odwagi, masując ucho. Tak naprawdę prawdopodobnie po prostu stracił przytomność z wycieńczenia, jednak nie miał wyrzutów sumienia przez takie prawienie sobie komplementów.

Usłyszał chrapanie. Rikiga skulił się na podłodze u jego stóp, rycząc głośno. Nawet mityczne potwory nie potrafiłyby hałasować w tak przerażający sposób.

 – Tsk, wygląda na to, że staruszek ma jeszcze więcej jaj – cmoknął językiem Inukashi. Małe myszki zbiegły po jego ramieniu.

 – Hej, przestańcie. To było tylko cmoknięcie. Nie chcę się z wami bawić. Ani nie mam nic do jedzenia. Hej, nie gryź mnie w ucho! Ja też chcę jeść!

Pisk, pisk, pisk. Pisk, pisk, pisk.


Piii! Piiii! Piiii!

Myszy wspięły się i popędziły po ramieniu Inukashi. Ich bieganiny i piski były zdecydowanie podejrzane.

 – Co jest? Coś się stało?

Poruszył nosem. Poczuł zapach spalenizny. Dym wdzierał się przez lekko uchylone drzwi. Płonęły wnętrzności Zakładu Karnego.

 – Cholera... – mruknął do siebie Inukashi.

Dym wypełniłby pokój w kilka chwil. Powinni uciec zanim, by się to stało.

„To poważne. I niesamowite. Skoro dym dostał się aż tak daleko, pożar musi być naprawdę duży. Co z urządzeniami gaśniczymi? Nie zadziałały? Coś może nie działać w Zakładzie Karnym? To w ogóle możliwe?”
Inukashi przełknął ślinę. „To ich sprawka? Czyżby Nezumi i Shion zatrzymali wszystkie systemy? Naprawdę spełnili ten cud?”


 – Możesz działać cuda łatwiej niż myślisz, Inukashi. – „Mówisz mi, że nie kłamałeś wtedy, ani mnie nie naciągałeś?”
Dym rozprzestrzeniał się coraz szybciej, niosąc za sobą zapach spalenizny i ciepło. Stanął jak wryty. „Zaraz. Chwileczkę. Oni nadal tam są?”
Ten dym, ten zapach, ta temperatura. Nie mógł sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł to przetrwać. Jego ciało stało się jeszcze zimniejsze.

„Nezumi, lepiej żebyś wiedział, że można to nazwać cudem, tylko jeśli wrócisz żywy i to powtórzysz. Jeśli tam umrzesz, to nie żaden cud. Nawet grobu nie dostaniesz. Jeśli nie wrócisz po tym całym gadaniu, wyśmieję cię. Wyśmieję cię jak nigdy dotąd”.

Rikiga zakrztusił się dymem i zaczął kaszleć. Myszy zapiszczały. Zdawały się, że ryczały całą swoją siłą.

 – Co jest? Co mam zrobić? Co się stało waszym panom? – Inukashi też chciał krzyczeć. „Co, do jasnej cholery, mam teraz zrobić?”

Jedna z myszy – nie mógł stwierdzić, czy to Cravat czy Hamlet – wbiegła do miejsca zbiórki śmieci. Pędziła jak szalona pod szybem na śmieci z kwadratowym otworem. Druga dołączyła do niej, po czym obie obiegały okręgi wokoło.

„Zsyp na śmieci? Chwila, po co w ogóle Nezumi nas tu ściągnął? Zsyp na śmieci...”
Inukashi ocknął się i kopnął Rikigę w tyłek.

 – Pomóż mi, staruszku.

 – C–co? Co jest?

 – Wracają. Przydaj się.

W kącie pomieszczenia zbioru śmieci leżało kilka starych, znoszonych mat. Getsuyaku podkładał je, by zapobiec dalszym uszkodzeniom aparatury spadającej szybem. Im mniej dobra były uszkodzone, tym większą sumkę mógł za nie dostać. Getsutaku nieźle zarabiał na śmieciach, wypadających przez ten otwór.

W górach śmieci leżały odłamki szkła, a niektóre części podłogi odkrywały czysty beton. Gdyby chłopcy spadli w takim miejscu, ich kości zostałyby zmiażdżone siłą upadku. „Mogę dopuścić coś takiego, jeśli chodzi o niechciane maszyny, ale to są ludzie. Nie wolno mi pozwolić ich kościom się połamać”.
 – Pospiesz się, dziadku. Przestań się obijać.

 – R–racja – Rikiga przyczłapał do mat i złapał jedną z nich.

 – Musimy je tu ułożyć. Kładź to tu. Szybko!

 – Jasne... ale Inukashi, oni naprawdę tu wrócą? Jak niby...

 – Zamknij się i nabierz ruchów! Pospiesz się!

Inukashi nastawił uszu, przesuwając maty. „Wracaj, Nezumi. Wracaj, Shion”.

 – Inukashi, dym robi się gęstszy! – krzyknął Rikiga. Małe pomieszczenie pochłaniały opary.

„Po prostu wróćcie, Nezumi, Shion”.

„Proszę, po prostu wracajcie do domu”.
Słyszał, jak wiatr przewiewa szyb.

„Wróćcie”.

„Proszę, wracajcie”.

„Boże, miej ich w opiece”. Inukashi złożył dłonie w modlitwie i pomodlił się do Boga po raz pierwszy w życiu. „Boże, proszę...”




==Koniec rozdziału 4==


Wykorzystano fragm. „Makbeta” Szekspira w przekładzie Józefa Paszkowskiego oraz wiersza Artura Rimbauda pt. „Ofelia” w przekładzie Jana Kasprowicza.

czwartek, 20 września 2012

Tom VIII: Rozdział 3


((Nice to see you again~ pod poprzednim rozdziałem pobiliśmy rekord na najmniejszą liczbę komentarzy, ale tu coś się w końcu zaczyna się dziać, więc można się pobawić >D))


Rozdział 3

Wstrzymaj się i zaniechaj 
bratobójczej wojny



Bystroumny Odysie, zacny Laertiado!
Wstrzymaj się i zaniechaj bratobójczej wojny!
Mógłbyś Zeusa obrazić: on w pioruny zbrojny!
Homer, Odyseja


Drzwi windy odrobinę się otwarły. Nezumi zawiesił na nich rękę.

„Daj mi siłę. Proszę”. – Modlił się, jednak nie do boga. Modlił się do dziewczyny o przekornym spojrzeniu. – „Safu, daj nam siłę. Jeszcze trochę, tylko odrobinkę...”

Drzwi rozwarły się, jednak nie dość szeroko. Wciąż jeszcze nie mogli uciec. Nezumi słyszał za plecami ciężki oddech.

 – Shion...

Shion podnosił się na nogi. W ciszy wyciągnął ręce przed siebie, a jego palce złapały drzwi. Spojrzeli na siebie. Tsukiyo wystawił pyszczek spod fałd superfibry i zapiszczał głośno.

Pisk!

Nezumi i Shion uznali to za znak, by naprzeć na drzwi całą swoją siłą. Szczelina poszerzyła się na tyle, by jedna osoba mogła się przecisnąć z pewnymi trudnościami.

Winda zachwiała się. Jego stopy przesunęły się niestabilnie.

 – Szybko, wyłaź! – Nezumi wypchnął Shiona przez szparę, zanim sam się przez nią przecisnął. Winda zaskrzypiała irytująco, po chwili jednak skrzypienie zmieniło się w łomot. Winda spadła w dół, jakby czekała, aż ci dwaj z niej wyjdą.

Nezumi zamknął oczy na moment. „Jestem ci wdzięczny, Safu”. Pot spływał po jego policzkach. Rana na nodze pulsowała. Serce uderzało całą siłą.

Wszystko go bolało.

Zarówno siła fizyczna, jak i psychiczna ucichła, skuliła się, ledwie pozostając w jego ciele. Mógłby paść pod ciężarem przytłaczającego go bólu, jednak to właśnie ten ból, był dowodem, że żył. Jeszcze żył.
Otworzył oczy i rozejrzał się wokoło.

Korytarz był mokry, a ziemi leżało roztrzaskane szkło i dwóch martwych mężczyzn. Czarnowłosy żołnierz i Rashi wyglądali dokładnie tak samo, jak w chwili, gdy Shion i Nezumi ich opuścili.

Jeden leżał na ziemi umazanej krwią, drugi zaś spoczął tuż pod ścianą. Bariery zniknęły. Spryskiwacze były wyłączone. Nigdzie nie było ani śladu ludzkiej obecności.

Nic. Słychać było jedynie oddechy Nezumiego i Shiona, niemal zbyt głośne.

Bum. Coś eksplodowało. Odwrócił się, by ujrzeć dym wydobywający się z pokoju na końcu korytarza. Było to pomieszczenie, do którego wpadli po zniszczeniu otworu wentylacyjnego. Płomienie szybko wylały się za próg.

Wszystko płonęło.

Podobny dźwięk wybuchu wydobył się z piętra niżej. Słyszał poruszenie i krzyki ludzi.

Systemy komputerowe na każdym piętrze uruchamiały ten sam program, zmuszający je do wybuchu i utonięcia w płomieniach. Niczym lojalna służba, wszystkie urządzenia w Zakładzie Karnym szły sznurem za Matką.

Czyżby maszyny podążały krokami swego pana, pomimo że nie miały duszy? Nie; po prostu zostały tak zaprogramowane. Porażka matki oznaczała śmierć dla wszystkich systemów w Zakładzie Karnym. Skonfigurowano je tak, by wysadziły się w powietrze, gdy tylko sygnały od Matki zostałyby odcięte. Nie było to nic tak swobodnego, jak pozbycie się danych czy wyłączenie z operacji danego urządzenia. Na każdym z nich wymuszano wybuch.

A więc jednak szły do grobu za mistrzem? To było jednak wymuszone samobójstwo. System zakończył wszystko wraz z własnym istnieniem. Niczemu nie pozwolił przetrwać. Czyżby stwórca tego urządzenia podarował mu logikę dyktatora?

Płomienie wylały się na korytarz. Zaatakowała ich fala gorąca. Dym wypełnił powietrze. Nie działało już żadne urządzenie wentylacyjne. Ani te służące do odprowadzania dymu, ani te do oczyszczania powietrza. System potrafiący tak łatwo pozbywać się wszelkich niechcianych stworzeń, stał się bezużyteczny.

 – Shion, na dół. Musimy uciec schodami.

Zbiegli po schodach. Uderzało ich gorące powietrze. Personel krzyczał i rozbiegał się w popłochu.

 – Ogień! Pali się!

 – Nie, to eksplozja! W pewnej chwili  niczego się już nie dało kontrolować! Och, co za bałagan!
 – A niech to, moja ręka! Pomocy! Wezwijcie lekarza!

 – Musimy uciec, szybko!

 – Co się dzieje? Co się stało? Automatyczne drzwi się nie otwierają. Co ze światłami?

 – Pomocy ! Ta osoba krwawi!

 – Ten dym... duszę się.

 – Winda także nie działa. Schody... zostały tylko schody.

Prawdziwe pandemonium. Wszyscy zaczęli napierać na schody; każdy próbował wydostać się przed innymi. Niektórzy poślizgnęli się i upadli pod nogi innych. Kolejni próbowali pomóc przyjaciołom, ale następni przechodzili po nich nie zwracając na leżących uwagi; jedni płakali inni krzyczeli; gdzieś w oddali słychać było, że ktoś starał się ich poinformować o ścieżce ewakuacji. Kobieta pomogła wstać krwawiącemu mężczyźnie; ten zaś odepchnął ową chwiejącą się kobietę i przebiegł po niej. Każdy pokazywał swoją prawdziwą naturę wśród tej tragicznej scenerii.

Powietrzem wstrząsnęła jeszcze głośniejsza eksplozja.

Z całą pewnością musiała wybić gdzieś dziurę, bo dało się czuć powiew. Dym przerzedził się nieco w powietrzu. Nawet jeśli tylko przez moment, wciąż mogli złapać oddech.

Znowu, ten sam dźwięk i słaby ryk tłumu.

Nezumi odwrócił się, by potwierdzić, że dochodził ze skrzydła więziennego. Zamieszanie wybuchło wśród zamkniętych więźniów. Jednak jeśli całe to skrzydło było kontrolowane przez komputer, drzwi cel powinny się teraz otworzyć. Być może słyszał głos wiwatujących więźniów.

A jeśli tak...

Dotarli na trzecie piętro. Płomienie, dym i zamieszanie odznaczały się znacznie mniej niż na czwartym. Niektórzy ludzie łapali oddech na poręczach schodów, odzyskiwali rozsądek i pomagając sobie nawzajem, próbowali uciec z tego piekła.

„Możemy to wytrzymać i uciec?” – pojawiła się nadzieja. Jasny promień światła przebił mrok.
Wszystkie systemy zostały wyłączone. Zakład Karny stał się zwykłym budynkiem, pustą skorupą pozbawioną swej funkcji. Jednak przez więźniów chaos mógł się pogorszyć.

„A jeśli tak się stanie... może będzie to można wykorzystać do ucieczki”. Niewiele już stało im na drodze.

 – Shion, chodźmy. – Nezumi opanował swe przepełnione chęcią serce i złapał nadgarstek Shiona. Jednak on nie miał zamiaru sie ruszyć.

 – Shion! – zawołał natarczywie. – Co jest? Musimy się stąd szybko wydostać.

 – Dlaczego ją zabiłeś? – mruknął Shion, ledwie poruszając ustami. Zabrzmiało to niemal jakby po prostu zaczerpnął powietrza. Nezumi puścił jego dłoń, by napotkać spojrzenie Shiona. Poczuł, jak jego własna krew marźnie. Zamarzał od stóp do głów.

 – Nezumi, odpowiedz mi. Dlaczego zabiłeś Safu? – głos Shiona nie chciał przejść przez gardło, nabierając przez to nienaturalnie mrocznego tonu. Nezumi czuł się, jakby słuchał monotonnej muzyki ze starego głośnika.

 – My... Przyszedłem tutaj, żeby uratować Safu. Uratować ją... a nie zabijać. – Całe ciało Shiona zaczęło się trząść, jednak z jego twarzy nie dawało się odczytać jakichkolwiek emocji. Żadnego niepokoju, gniewu, smutku czy boleści.

 – Shion, spóźniliśmy się. Ona już...

 – Ona żyła. – Mroczny głos Shiona przebił go nagle. Poczuł się, jakby uderzono go w policzek. – Ona żyła i stała tuż przede mną.

 – To była iluzja. Sam powinieneś wiedzieć. To nie była ona. Tylko zwykła iluzja.

 – Nie! Nie! Nie! – krzyknął Shion. – Safu żyła. Żyła i tylko dlatego mogła się przede mną pojawić. Nezumi, nie obchodzi mnie, jaką przybrała formę. Safu żyła.

 – ...Nie obchodzi, hę.

 – Tak. Safu mogła stracić swoje ciało, ale żyła. Żyła i na mnie czekała. Miałem ją uratować. Powinienem był z nią zostać. Mylę się, Nezumi?

„Safu żyła”. Żyła? Naprawdę żyła? Nezumi zacisnął szczęki. Żyła i czekała na Shiona. Czekała, tylko na niego. Żyła jedynie po to, żeby jeszcze raz zobaczyć Shiona. I jej życzenie się spełniło.

„Safu, Shion pokonał wszelkie przeszkody na swojej drodze, by do ciebie przyjść. Mogłaś spotkać się z osobą, którą kochałaś najbardziej. Jednak twoim następnym życzeniem, było zniknięcie z jego oczu. Tak, to ty tego chciałaś”.

„Nie chciałaś, żeby Shion cię zobaczył”.

„Dlatego...”

 – Shion, nie mogliśmy jej uratować. Zdążyła połączyć się z Matką. I... I wybrała śmierć wraz z nią.

 – I to twój argument? Dlatego zabiłeś Safu?

 – To co miałem zrobić?! – krzyknął Nezumi. Jego krew, która powinna być teraz zmrożona, zaczęła gotować się, płynąc przez ciało. – Nie rozumiesz, jak się czuła? Przywołała nas, bo chciała cię zobaczyć. A... a ty nadal nie widzisz, że po prostu chciała się uratować? Nie mówię o ucieczce z Zakładu Karnego. Już wiedziała, że to niemożliwe. Dlatego chciała, żebyś uratował ją chociaż z tej cholernej sytuacji. Byłeś ostatnią osobą, która powinna ją tak zobaczyć. Naprawdę, nie czujesz tego? Rozumiesz, prawda?

Oddech Nezumiego stał się nierówny. Wyraz twarzy Shiona wcale się nie zmienił. Nie ruszył się ani o centymetr. Dym wbijał się w oczy Nezumiego.

„Musimy uciekać. Nie możemy tu stracić więcej czasu”. Jego myśli były jasne, jednak stopy nie mogły się ruszyć. Drżały przed spojrzeniem Shiona.

 – Shion, nie mogę o tym myśleć tak jak ty. Spóźniliśmy się. Safu już nie żyła. – To były jego prawdziwe myśli. – Odwracasz się od rzeczywistości. Nie dałoby się oddzielić jej od Matki. Sama nawet to powiedziała: nie miała ciała, a jednak ją uwięziono. Powiedziała, że ją to boli, że chciała, żebyś ją uwolnił. Chciała, żebyś uwolnił ją z tej klatki, od tego upokorzenia.

Nie mylił się. To Shion źle myślał. Nie był w stanie zaakceptować utraty Safu. Próbował odwrócić wzrok od prawdy.

 – Wykorzystałeś ją. – Niski, niski szept. Nezumi go nie dosłyszał.

 – Co?

 – Wykorzystałeś Safu do zniszczenia Matki. Mylę się? – Oczy Shiona poruszyły się powoli z prawej na lewą. Tsukiyo wyjrzał na chwilę spod superfibry, po czym znów sie schował.

 – Zniszczenie Zakładu Karnego od samego początku było twoim celem. Nigdy nie miałeś zamiaru ratować Safu, chciałeś tylko zniszczyć Zakład Karny i użyć go, jako bramy do zniszczenia No.6. Cały czas czekałeś na taką szansę. Dlatego nie wahałeś się co do zniszczenia matki. W ogóle się nie zawahałeś. Użyłeś jej dla własnych celów. Poświęciłeś ją.

Nezumi wpatrywał się w Shiona. „Wykorzystałem ją? W ogóle się nie wahałem? Poświęciłem ją? Shion, naprawdę tak myślisz?”

„Ale czy on się myli?”
Usłyszał pytający go głos. Nie należał do Shiona. To był jego własny. „Nie wykorzystałeś jej? Nie poświęciłeś jej? Nie postawiłeś własnych życzeń ponad cudzym życiem?”

„Nie zrobiłeś tego? Nie zrobiłeś tego? Nie zrobiłeś tego?”

Ryk.

Grupka ludzi w ciemnozielonych koszulkach zbiegła z krzykiem ze schodów. Byli więźniami. Ich głośne okrzyki radości uderzały ściany wokoło i odbijały się.

Ryk. Ryk. Uciekać. Uciekać.

 – Stać! Powiedziałem stać! – Rozkazy Urzędnika Ministerstwa Bezpieczeństwa pochłonął zgiełk. Nagle rozbrzmiał strzał. Mężczyzna, próbujący wyprzedzić Nezumiego, zachwiał się w tył i padł na podłogę korytarza. Strzał trafił go w głowę.

 – Stać! Stać albo będę strzelać!

 – Uciekać! Trzeba się stąd wydostać! – krzyczeli więźniowie. – Nie stawajcie! Uciekać! Szybko, zwijajmy się stąd!

Wszyscy więźniowie mieli przekrwione oczy. Niektórym piana płynęła z ust. Każdy z nich, biegnąc, ryczał jak bestia.

Zostanie więźniem Zakładu Karnego oznaczało śmierć. Winny czy nie, niezależnie od rangi popełnionej zbrodni, gdy tylko trafiało się do więzienia, stawało się w kolejce do egzekucji.

„I tak zostaniemy zabici, więc czemu nie chwycić się tego cudu? Trafimy szansę jedną na milion i będziemy wolni”.


„Do zewnętrznego świata. Do zewnętrznego świata. Biec w stronę światła”.

Strzały. Rozbryzgi krwi. Białowłosy więzień wypadł za poręcz. Strzały, eksplozje, dym, ogień.

 – Shion, tu jest niebezpiecznie! – Nezumi złapał ramię Shiona i szarpnął je. Nie spotkał żadnego oporu. Shion zachwiał się i uderzył barkiem o ścianę. Osunął się na ziemię, wciąż się opierając.

 – Nezumi... przepraszam. – Skomlenie wylało się z jego suchych ust. – Przepraszam. Ja... ja... – Shion ukrył twarz w dłoniach i wziął kilka głębokich oddechów.

 – Wiem – powiedział Shion. – Wiem, że nie mieliśmy innego wyboru. Spełniłeś życzenie Safu... Nie mam powodu ani prawa cię obwiniać. To byłem ja... To ja powinienem był to zrobić. To moim zadaniem było uratowanie Safu. Ale nie mogłem. Bałem się... i nie mogłem tego zrobić. Znowu się tobą wysłużyłem, zrzuciłem wszystko na ciebie, wykorzystałem cię do brudnej roboty. Nie chciałem przyjąć do wiadomości mojego tchórzostwa, więc obwiniłem ciebie...

Nezumi spojrzał w dół na śnieżnobiałe włosy Shiona. Pomimo tak spartańskich warunków, nie straciły ani odrobiny swojego blasku. Każdy włosek lśnił elegancko.

 – Wciągnąłem cię w to, a nawet Rikigę–san i Inukashi... a koniec końców... Nezumi, nie przyszliśmy tu, żeby niszczyć. Przyszliśmy na ratunek. Ale...

 – Przyszliśmy tu niszczyć.

Shion uniósł twarz. Była wysmarowana potem i krwią.

 – Masz rację. Miałem tylko jeden cel i było nim zniszczenie Zakładu Karnego. Od samego początku w ogóle nie planowałem ratować Safu.

 – Nezumi...

Nezumi spojrzał w bok. Nie był w stanie znieść wzroku Shiona.

 – Potrzebowałem cię. Wiedziałem, że bez twojej pamięci i oceny sytuacji, nie mógłbym dostać się do Zakładu. Byłeś moim ostatnim i najlepszym asem. Zastanawiałem się przez dłuższy czas, jak mógłbym cię użyć... a oto odpowiedź. Safu była tylko wymówką. Po prostu... wykorzystałem was oboje dla własnych celów.

„Tak, Shion, nie mylisz się. Zdradziłem cię. Cały czas się z tobą bawiłem. Nie wciągnąłeś mnie w to; było dokładnie odwrotnie. Zastawiłem sprytną pułapkę”.

 – Mój plan poskutkował. Spójrz na to całe zamieszanie. Zakład Karny się wali. Shion, ja... ja pokierowałem wszystkim tak, jak było mi wygodnie. Chociaż nie spodziewałem się, że pójdzie tak dobrze. Spisałeś się milion razy lepiej, niż przypuszczałem. Byłeś dla mnie... naprawdę użyteczny.

Shion podniósł się niestabilnie.

 – Nezumi, o czym ty mówisz?

 – Nigdy nie wierzyłem, że Safu mogłaby być bezpieczna. W momencie , w którym ją złapano, jej szanse ucieczki spadły do zera. Shion... uwolnienie Safu nigdy nie miało dla mnie znaczenia. Kiedy umieściłem bombę w Matce, myślałem jedynie o zniszczeniu jej i nawianiu tak szybko, jak tylko się dało. To wszystko.

Płaszcz z superfibry zsunął się z jego szyi i opadł na stopy. Czyżby nieświadomie pochylał głowę? Nezumi schylił się, by podnieść materiał i spojrzał na stojącego przed nim chłopca.

 – Nie proszę cię, żebyś mi wybaczył. To nie jest coś, za co mogę przeprosić i myśleć, że mam spokój.
 – O czym ty mówisz? – powiedział głośno Shion. – Nic nie rozumiem.

„Naprawdę? Naprawdę niczego nie pojmujesz?”


„Jesteś kłamcą, Shion. Wiesz, o czym mówię. Rozumiesz każde słowo. I nigdy mi nie wybaczysz. Stracisz we mnie wiarę i mnie przeklniesz. A może nawet...”

Pisk!

Tsukiyo zaskrzeczał ostro. Nezumi poczuł jak jego kręgosłup się prostuje. Zdawało mu się, że wbijają się w niego niewidzialne strzały. To była chęć mordu.

Odwrócił się. Stał tam celujący w niego mężczyzna. Nie był urzędnikiem Ministerstwa Bezpieczeństwa. Należał do żołnierzy pod rozkazami Rashiego.

Nezumi zauważył go za późno.

 – Shion, w dół! – odepchnął Shiona tak mocno jak mógł. Natychmiast przyszedł impakt. Promień światła zdał się przebić całe jego ciało.

Palił go.

Próbował krzyczeć.

„Uciekaj, Shion. Szybko!” – myślał, ale nie słyszał swojego głosu. Gdzieś – gdzieś w jego ciele, coś płonęło. Było gorące.

 – Nezumi!

Widział, jak Shion wytrzeszcza oczy. Widział czysto jego otwierające się w krzyku usta, jego zbliżającą się dłoń, kształt jego palców. Obraz był tak czysty, że zdawał się być wręcz nierealny.

Wyraźna scena zachwiała się, zamykając w mroku.

Wszystkie kolory wyblakły.


***


Ciche piśnięcie.

Czarny pies padł na ziemię. Jego kończyny trzęsły się, gdy z pyska wylewała się piana. Urzędnik Ministerstwa podniósł się, trzymając swoją broń. Pies przestał się w po chwili ruszać. Pomimo swojej agresywnej natury, kochał drzemać na słońcu. Często wylegiwał się w ciepłych promieniach, prawie tak jak teraz, wyciągając nogi za siebie. Miał problemy z temperamentem, ale był lojalny Inukashi.

„Przepraszam”.

Inukashi spojrzał na psa i przeprosił go szczerze w sercu. „Przepraszam, że musiałeś przez to przejść. Wybacz mi”.

Widział lufę broni. Widział zapadnięte policzki mężczyzny o chudej twarzy, który ją trzymał. Nie zatrzymał się. Moment wahania, moment zastanowień mógł kosztować go życie. Gdy zaczął się już ruszać, nie mógł przestać. Stojąc twarzą w twarz z wrogiem, nie miał prawa stchórzyć.

Wycelował broń i wystrzelił ślepo w furii.

„Cholerne dranie! Mordercy! Wszyscy jesteście okrutnymi, brudnymi złodziejami. Oddajcie wszystko, co nam ukradliście. Zdzieraliście z każdego w Zachodnim Bloku przez cały ten czas. Zabijaliście wszystkich po kolei. Wy zimnokrwiści mordercy. Miejcie trochę wstydu. Dokładnie. Bezwstydni, podli ludzie. Cholera”.

W głowie ciskał w nich tyle obelg, ile tylko znał. Nie mógł jednak wymówić ich na głos. Gdyby tylko jego gniew mógł zmienić się w naboje i roztrzaskać tą niebiesko–szarą broń.

„Boże, nie możesz raz na jakiś czas zesłać nam tu cudu? Szybko ci poszło odwrócenie się od Zachodniego Bloku, jak matka porzucająca niemowlę pod śmietnikiem. Nie słyszałeś nigdy o czymś takim jak moralność? To daj mi cud, chociażby tylko po to, żeby się z tego wydostać. Podrzuć nam coś, żebyśmy mogli to przetrwać”.

Jego stopa się poślizgnęła. Stracił balans i wylądował na tyłku. Kule odbiły się blisko jego stóp. Gdyby nie upadł, zostałby trafiony.

„Fiu, ciągle zostało mi jeszcze trochę szczęścia”.

 – Nie ruszać się, brudne szczurzyska. – Urzędnicy Ministerstwa wycelowali w nich bronie. W tym samym momencie rozbrzmiał denerwujący bas.

 – Zaraz się was pozbędziemy.

„Brudne szczurzyska? Nie waż się nawet stawiać mnie na poziomie tych niskich zwierząt”.

Inukashi spróbował pociągnąć za spust, jednak doszło do niego, że skończyła mu się amunicja. Spojrzał na miejsce ukrycia Rikigi.

„Staruszku, co ty tam, do cholery, robisz?” – Barytonowe dudnienie wylewało się z, cokolwiek komicznego, szerokiego końca armatki dźwiękowej. Przygotowania zdawały się być zakończone.

„Co? Nie ma opcji. To wszystko?” Przewiał go mroźny wiatr. „To już koniec? Umrę tutaj? To się nie może dziać. Żartujecie sobie ze mnie. Nezumi, to nie to, co obiecałeś. Całe przedstawienie zostanie zrujnowane jeszcze zanim główni aktorzy wejdą na scenę. Co, do diabła, ja mam teraz zrobić? Zrób coś, cokolwiek, Nezumi!”

Nagle światła zgasły. Rozbrzmiał alarm.

 – Co to? Co się dzieje?

 – Nie wiem. Coś się stało w budynku.

 – Hej! Słyszałeś eksplozję?

 – Eh? Teraz jak o tym wspominasz...

Inukashi czuł wyraźnie niepokój urzędników.

 – Nie widzę! Nic tu nie widzę!

Piskliwe krzyki, niemal wrzaski, rozbrzmiewały w ciemnościach. „Tak samo było ze smrodem. Są naprawdę, naprawdę słabi”. Inukashi uśmiechnął się do siebie.

Ludzie z No.6 byli niewiarygodnie słabi, niemal wzbudzając w nim śmiech politowania, gdy tylko coś przestało iść zgodnie z planem w ich małym, czystym środowisku. Może i nawet żołnierze byli mniej odporni. Jednak urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa tchórzyli, jawnie okazując swą delikatność.

„Spójrzcie tylko na siebie. Najpierw zbudowaliście tą swoją morderczą broń ze spokojem na twarzach, a teraz boicie się ciemności. Obrzydliwe”. Inukashi rzucił w nich obelgą, wciąż siedząc na ziemi. Powstrzymał się od skoczenia na nich.

 – Jeszcze nie. Nie spiesz się – powiedział sobie.

Alarm rozbrzmiał jeszcze głośniej. Okropny hałas napierał na jego bębenki.

„Alarm. Powtarzam, alarm”.


„Zagrożone na poziomie piątym”.


„Wszyscy pracownicy mają natychmiast opuścić budynek”.


„Poziom 5. Powtarzam, Poziom 5”.

 – Poziom 5? Co jest, co się dzieje?

 – Nie wiem, ale powinniśmy się ewakuować. Musimy się stąd wynieść, albo będziemy w niebezpieczeństwie.

 – Hej, znowu. Słyszałem to. Coś co chwila eksploduje i to wszędzie. Trzeba stąd zwiewać!

 – Ja... chciałbym, ale jest tak ciemno... dlaczego zapasowe oświetlenie nie działa?

 – Tu sortują śmieci. Naprawdę myślisz, że mieliby zapasowe oświetlenie?

„Teraz!” – Inukashi pchnął maszynę, używając całego swojego ciała jako dźwigni. „Mi nie przeszkadza ciemność. Teraz zobaczycie, jak bardzo się różnimy”.

 – Dranie! – Krzyknął przekładając broń. Uderzył nią o coś. Psy rzuciły się na to. Inukashi zaczął wyrywać wszystkie rurki i kable przyczepione do, jak się okazało, armatki.

„Dranie. Dranie. Robić takie cholerstwo. Stworzyliście potwora, dobrego jedynie w zabijaniu ludzi”.


„Poziom 5. Poziom 5”.


„Nakaz ewakuacji. Nakaz ewakuacji”.

 – Na zewnątrz! Idź na zewnątrz! Tu jest niebezpiecznie!

 – Tak, trzeba uciekać! Mamy się ewakuować!

Inukashi stał, oddychając ciężko. Pot oblewał całe jego ciało. Drżał. Jednak nie mógł przestać. Zazgrzytał zębami. Jego serce biło tak szybko, że trudno mu było złapać oddech.

Padł na kolana, gdy opuściły go siły. Natychmiast pojawiły się przy nim psy. Jeden, o futrze w łaty, pchnął go nosem. Inukashi uczepił się jego włochatego karku i ukrył twarz w miękkiej sierści. Pachniała tak przyjemnie. Znał ten zapach odkąd tylko pamiętał. Nosiła go jego matka, jego rodzeństwo i jego przyjaciele. Był słodszy niż woń jakichkolwiek kwiatów.

Łzy same popłynęły. Spływały jedna za drugą. „Jesteśmy uratowani. Uratowano nas”. Pies zlizał łzy z jego policzków. „Jest ciepły. Och, jaki ciepły. Ja nadal żyję”.

 – To tylko dzięki wam. Dziękuję. Naprawdę dziękuję.

 – Inukashi... – Rikiga wygramolił się przez drzwi pokoju zbiórki odpadów. – Wygląda na to, że uciekli.

 – Rany, staruszku – westchnął długo. – Teraz w dobrego gościa się bawisz? Poszedłeś sobie zakupy zrobić, czy co?

Delikatnie otarł łzy, by Rikiga ich nie zobaczył. Ten wzruszył ramionami i zaśmiał się lekko w ciemnościach.

 – Mówiłem ci, jestem filantropem. I dobrze wychowanym gentlemanem. Nikt bardziej ode mnie nie pasuje do unikania zabijania. Cokolwiek by się nie działo, ja nigdy nie byłbym w stanie rzucić się tak jak ty.

 – Cóż, w takim razie możesz się obrócić i nigdy nie wracać. Jesteś tylko bezużytecznym pijakiem, nawet kiedy nie ma cię w pobliżu. Spowalniałbyś mnie tylko.

 – Nie musisz się od razu wściekać – odpowiedział z lekkością Rikiga. – Ach, ale muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem walki. Gdybym był dziewczyną, poleciałbym na ciebie1. Brawo, brawo.

Inukashi zmarszczył nos na aplauz Rikigi.

 – Już się we mnie bujasz, staruszku? Straszne. Dostaję gęsiej skórki. Ledwo udało mi się wyjść z pola bitwy, jasne? Naprawdę, byłoby świetnie, gdybyś przestał. To złe dla mojego serca. Ostatnim, czego chcę, jest zawał serca.

Rikiga puścił mimo uszu obelgi Inukashi. Okrążył dłonią ucho i nasłuchiwał w skupieniu. Alarm uciął się równie nagle, jak się włączył.

Inukashi również zaczął nasłuchiwać.

Słyszał coś w rodzaju odległego szumu morza czy błyskawicy.

„Co jest? Co to za hałas?”

 – Coś się dzieje w  Zakładzie Karnym – powiedział Rikiga ospałym głosem. – I to nie tylko eksplozje... Słychać jeszcze krzyki. Tak, słyszę je.

Drzwi połączone z Zakładem Karnym wciąż pozostawały otwarte i przez nie właśnie mogli słyszeć, co działo się w środku. Dwie przestrzenie, szczelnie dotąd oddzielone, połączyły się.

 – Hej, Inukashi. Zaczyna się? Czy to już początek? – Jego głos drżał, urywając się. Inukashi nie widział jego twarzy, ale przypuszczał, że Rikiga zarumienił się z ekscytacji. Nawet nie musiał tego widzieć. „Moja twarz też pewnie jest teraz takiego koloru” – pomyślał. – „Ekscytuję się. Nosi mnie”.


„To początek. Nareszcie początek. W końcu początek”.


„Nezumi, Shion, naprawdę to zrobiliście. Nie wiem, do cholery, jak  wam się to udało, ale udało się. Odcięliście alarmy w całym Zakładzie Karnym. Poziom 5. Czy to najwyższe piętro? Jeśli tak... hah, robi się interesująco. Będzie zabawa”.


„To muszą być wystrzały broni w oddali”.

Inukashi nieświadomie oblizywał usta.

„Nezumi, ten cholerny oszust, tym razem nie zakończył na gadaniu. Zrobił, co obiecał”.

 – Myślisz, że teraz Zakład Karny się zawali? – mruknął Rikiga wciąż drżącym głosem.

Nagle światła się włączyły. Zgasły po chwili, a pokój znów pogrążył się w mroku. Drzwi zamknęły się i otworzyły, i próbowały zamknąć się ponownie, jednak stanęły, wysunięte na około dwie trzecie szerokości.

 – Co jest? Ćwiczą taniec? – rzucił słabym żartem Rikiga. Inukashi nawet nie uznał tego za zabawne.

 – Potańcz sobie z drzwiami, staruszku. – Znowu oblizywał usta. „To nie jest taniec. To ostatnie spazmy. Trzęsie się zanim wypuści z siebie życie. Zupełnie jak mój czarny pies, Zakład Karny oddaje się w ręce śmierci”.

– Nie mów mi, że teraz cały budynek się zawali. – Podekscytowanie zaczęło znikać z twarzy Rikigi, a w jego głos wstępowała niepewność.

 – Wszystko będzie w najlepszym porządku, jeśli się zawali – odpowiedział Inukashi. – Gdy tylko to miejsce stanie się kupką gruzów, będę pierwszą osobą, która posadzi tu drzewko na pamiątkę. – „Posadzę jedno dla Getsuyaku, dla mojego psa i dla niezliczonych ludzi, którzy zostali tu zamordowani. Drzewo, które urośnie ogromne i zakwitnie białymi kwiatami”.

 – Wcześniej brzmiałeś szczęśliwie, życząc temu miejscu upadku, staruszku – dodał.

 – Tak tylko mówiłem. Nie przeszkadza mi upadek samego Zakładu Karnego, ale mam problem z budynkiem stającym się kupą gruzów.

 – Dlaczego?

 – Inukashi, pomyśl o tym chwilę. Jeśli budynek się zawali, złoto w podziemiach zostanie pochowane wraz z nim. Będzie cholernie dużo roboty z wydobyciem go stamtąd.

Inukashi spojrzał na Rikigę. Jego twarz wyrażała absolutną szczerość.

 – Staruszku... naprawdę w to uwierzyłeś?

 – W co?

 – W tą historię ze złotem. Naprawdę wierzysz, że jest tam na dole?

Rikiga odwrócił wzrok. Jego gardło się poruszyło.

 – Inukashi, żartujesz sobie teraz? Oczywiście, że tam jest. Moje informacje są godne zaufania. Nie ma miejsca na wątpliwości.

 – Okej, skoro tak mówisz. – Powiedział Inukashi obojętnie. – To kto był tym twoim źródłem? Ann, czy Onn, coś takiego, nie?

 – Sulu, ruda piękność. Usłyszała to bezpośrednio od wysokiego urzędnika No.6, gdy byli razem w łóżku. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To nie jest niewypał.

 – Tak myślisz?

 – Tak. Możesz tego nie rozumieć, bo jesteś wstrętnym dzieciakiem, który ma do czynienia jedynie z psami. Chodzi o to, że mężczyzna nie potrafi skłamać kobiecie w łóżku. Żonie to co innego, ale nigdy nie kłamią kobietom, które kupują. Nie muszą.

 – Dlatego zdarzy im się wygadać o czymś ściśle tajnym, o czym normalnie nikomu by nie powiedzieli.

 – Dokładnie. A więc jednak rozumiesz.

 – A tej kobiecie, Sulu, możesz ufać?

 – Oczywiście, że mogę. Nawet nie wiesz, jak długo ją wypytywałem, żeby się upewnić, że to prawda. Sulu powiedziała, że na pewno właśnie to słyszała. Ona jest pewna, więc i ja jestem.

 – Jesteście razem, staruszku?

 – Nie twoja sprawa, smarkaczu. To nieodpowiedni temat dla dziecka. Jako szanujący się dorosły, odmawiam odpowiedzi. Bez komentarza.

 – Każde twoje słowo jest nieodpowiednie, staruszku – odciął się Inukashi. – Wszystkie twoje dobre intencje, do teraz już pewnie zżarł alkohol. Jesteś tak nieprzyzwoity, jak to tylko możliwe. Nikt nie chciałby cię w pobliżu swojego dziecka.

 – Wracając do tematu – powiedział niecierpliwie Rikiga. – Co mają moje stosunki z Sulu do tego, o czym rozmawiamy?

 – Nie owijając w bawełnę, powiem jedynie, że między tobą a Nezumim, raczej to Nezumiemu łatwiej byłoby dotrzeć do dziewczyny. Tak, myślę, że dziewięćdziesiąt dziewięć na sto... nie, właściwie cała setka chętniej przespałaby się z Nezumim, niż z tobą. I nie wydaje mi się, żeby Sulu była wyjątkiem.

Rikiga uniósł teatralnie brwi.

 – Inukashi, co ty sugerujesz? Miałeś nie owijać w bawełnę, a to właśnie robisz. Zrób mi przysługę i powiedz, co chcesz powiedzieć.

 – Co chcę powiedzieć, mówisz? Cóż, niewiele tego będzie. Powiedzmy, że ja jestem Sulu, uwielbiam oglądać sztuki i lecę na cholernie przystojnego aktora, zwanego Eve. Gdyby wyszeptał mi coś do ucha tym swoim zniewalającym głosem, co bym zrobiła? Myślę, że nie miałabym nic przeciwko wciśnięciu fałszywej informacji pewnemu podstarzałemu pijakowi, nieważne czy z nim byłam, czy nie. Tak tylko myślę – powiedział od niechcenia Inukashi.

Rikiga przełknął ciężko ślinę. Otworzył usta i zaczął oddychać ciężko jak pies w upalny dzień.

 – Jak... nie... dlaczego Eve miałby kazać Sulu zrobić coś takiego? N–nie ma żadnego powodu...

 – Żeby cię zmanipulować, staruszku. Właściwie, może ja też jestem częścią jego planu. Chciał nas tu zwabić jakimś cholernym złotem. To najprostszy i najefektywniejszy sposób. Brzmi jak coś, o czym by pomyślał, nie sądzisz? Nie da się go pobić, kiedy przychodzi do sprytu. Jest niesamowicie bystry. W sumie chyba nawet jestem pod wrażeniem.

Rikiga stał jakiś czas nieruchomo, pogrążony w milczeniu.

 – Inukashi... Kiedy się połapałeś?

 – Kiedy? Nie wiem. Chyba w momencie, w którym powiedziałeś mi, że masz info od jakiejś laski, Nezumi przyszedł mi na myśl. Hah, to chyba znaczy, że wiem o nim trochę więcej niż ty, co? Chociaż nie ma się czym chwalić.

 – Skoro wiedziałeś, dlaczego przyszedłeś? Dlaczego stawiasz na szali własne życie?

 – Bo dostaniemy złoto.

 – Eh?

 – Właściwie nie mam pojęcia, dlaczego nie leżę teraz cichutko w swoim gnieździe. Naprawdę nie wiem. Po prostu... coś, co nigdy nie miało być zniszczone, upada. Coś, co miało być wieczne i stabilne, właśnie wywraca się do góry nogami. To prawie jak góra złota. I z tym cudem Bóg nie ma nic wspólnego, za to ludzie tak. Naiwny chłopiec i oszust stulecia. Nie dostajesz dreszczy? Bo ja tak. Dlatego ja też mam zamiar coś zrobić. Nie mogę czekać aż ktoś wszystko pozmienia. Chcę się do tego przyłączyć. Chcę myśleć, że mam swoją rolę w zmienianiu świata. Nezumi i Shion podarowali mi taką możliwość. Jakby powiedzieli: „Jak długo masz zamiar tak siedzieć i udawać, że niczego nie widzisz”, i rzucili przede mną przynętę. Przynętę większą niż złoto.

 – A ty wszedłeś w to, wiedząc, że cię oszukują.

 – Chyba można tak powiedzieć.

 – Rozumiem... więc przyłączyłeś się i mnie też oszukałeś. Cóż za okropny dzień dla Wielkiego Pana Rikigi. Dałem się oszukać bandzie bachorów. Zestarzałem się. To naprawdę przygnębiające, że moje życie dotarło już do takiego stadium.
 – Hej, staruszku, nie musisz się tym aż tak martwić. To tylko ja tak zgaduję. Chociaż mam 99% pewność. Zawsze jest możliwość, że Sulu naprawdę się podobasz i podarowała ci trochę niezłych informacji.

 – Naprawdę podobam, hę... niemożliwe. – Rikiga wydał wielkie westchnięcie i opuścił ramiona. Zgodnie ze swoimi słowami, wyglądał teraz jakby postarzał się o sto lat. – To co teraz masz zamiar zrobić? – spojrzał na Inukashi, znowu wydychając powietrze.

 – Ja? Poczekam.

 – Na Eve i Shiona?

 – Tak. Nezumi kazał mi tu czekać. Co innego mogę zrobić?

 – Jak lojalny pies czekający na pana.

 – Bardziej jak lis przyczajony na polną mysz.

 – Którędy wrócą? Tymi na wpół otwartymi drzwiami?

 – Kto wie? Przyszłości to ja nie widzę. Nie wydaje mi się, żeby nawet sam Nezumi ją znał. Lecą po wszystko albo po nic – nie ma mowy, żeby mogli to przewidzieć. W końcu najlepiej, żeby punkt kulminacyjny pozostał tajemnicą. A ty co masz zamiar zrobić, staruszku?

Rikiga znowu westchnął. Jego zgarbione plecy i postura rzeczywiście zdawały się należeć do staruszka, choć Inukashi nie wiedział, czy przypadkiem nie robił tego specjalnie.

 – Zaczekam – odpowiedział. – Jak lojalny pies.

 – Nawet jeśli złoto było kłamstwem? – Inukashi był trochę zaskoczony. Był niemal pewien, że Rikiga odejdzie, gdy tylko dowie się, że złoto było iluzją.

„Zobacz, nawet nie wiesz, co się za chwilę zdarzy. Nie ma opcji, żeby ktoś zgadł, jakie nadchodzi niebezpieczeństwo i kiedy ono nadejdzie”.


„Każdy z odrobiną rozumu wiałby stąd, aż by się kurzyło i wracał do domu. Ale Rikiga nie jest głupi. Może być skłonny do zboczenia ze swej ścieżki, oślepiony przez chciwość, ale posiada rozum potrzebny do przetrwania. Gdyby nie to, nie byłby w stanie wzbogacić się w miejscu takim jak Zachodni Blok”.

Rikiga angażował się tylko w to, co przynosiło mu zyski. Emocje i poczucie obowiązku nie należały do jego kryteriów podjęcia działania – liczyły się tylko potencjalne korzyści. Taka była jego życiowa filozofia i Inukashi się z nią zgadzał. Dlatego go to zaskoczyło.

 – Dlaczego chcesz czekać, staruszku? – zapytał szczerze. Był naprawdę ciekawy.

 – Bo nie mogę się ruszyć.

 – Nie możesz? Nie wygląda mi, żebyś był ranny.

 – Nie mogę oddychać, a serce wali mi jak szalone. Moje nogi i plecy są pogruchotane. Nie mam wyboru jak tylko siedzieć tutaj. Poza tym nie ma żadnego dowodu, że masz stuprocentową rację. Sulu mogła powiedzieć prawdę.

 – Czyli pan Góra Złota siedzi na tyłku tuż pod naszymi stopami.

 – Tak. Wierzyłem w to cały czas. Nie ma mowy, że odejdę stąd z niczym. Jeśli będę musiał, zabiorę z Zakładu Karnego wszystko, co będzie wartościowe. A ty i Eve mi pomożecie. Za darmo. Skargi nie do mnie.

Inukashi wzruszył ramionami i odwrócił się na bok. Nie był przekonany, że Rikiga mówił prawdę. Na co czekał? Po co zostawał? Inukashi nie był nawet pewien, czy sam Rikiga znał odpowiedź. Wiedział jedynie, że zdecydowanie nie było nią walące serce, krótki oddech czy złoto, będące zwykłą iluzją.

„Koniec końców nawet staruszek wierzy, że wrócą”. Inukashi miał zamiar pociągnąć nosem, ale skończył zaciskając usta.

„Coś się zmienia w Zakładzie Karnym. To już prawie czas. Już prawie wracają”.

W ciemnościach Inukashi cicho zacisnął dłoń w pięść.


***


– To jest przepyszne – westchnęła Renka. – Nie miałam pojęcia, że gorąca herbata może smakować tak dobrze.

 – Więcej cukru? Podobno słodka herbata ożywia, kiedy człowiek jest zmęczony. – Karan postawiła cukierniczkę przed Renką. Kupiła ją sobie w prezencie na otwarcie piekarni. Była mała i tania, a jednak Karan miała ją za swoją ulubioną.

Renka potarła kąciki oczu.

 – Karan... dziękuję ci. Tak się cieszę, że tu jesteś. Dziękuję.

 – Och, Renka, nie płacz. – Karan położyła dłoń na jej kolanie i dodała siły do głosu. – Masz Riri. Nie płacz. Bądź silna.

Przyglądająca się matce z troską Riri, złapała mocno kubek obiema rękami. Karan wiedziała, jak ciężko było doprowadzać Renkę do porządku i mówić jej, żeby była silna, gdy tak bardzo przytłaczały ją niepewność i wyczerpanie. „Bądź silna”; „weź się w garść”; „daj z siebie wszystko” – czasami słowa, które powinny dodawać sił, raniły cudzą duszę bardziej niż najbardziej brutalne obelgi.

„To mój limit. Jak niby mam starać się bardziej?”

Karan sama była bliska krzyku. Jakże bezlitosne, płytkie, surowe były te sztuczne słowa. „Wiem. Ale muszę je wymówić”.

 – Renka, masz Riri i dziecko w swoim łonie. Jesteś matką – musisz być silna. Możesz płakać kiedy indziej. Ale teraz nie czas na dopuszczanie uczuć do głosu, prawda? Musisz wziąć się w garść.

Renka zamrugała i przełknęła oddech. Wyprostowała plecy.

 – Tak, masz rację.

 – Dobrze, że rozumiesz. Uważaj następnym razem.

 – Oczywiście.

Spojrzenie Riri majaczyło pomiędzy Karan a jej matką.

 – Ta pani jest mamusi ważna?

Renka delikatnie przysunęła swoją córkę bliżej.

 – Tak, jest moim mentorem życiowym. Chciałabym, żeby nauczyła mnie jeszcze wielu rzeczy.

 – Pani musi być naprawdę stara.

Karan i Renka spojrzały na siebie i naraz wybuchły śmiechem.

 – To niemiłe, Riri – wygłosiła Karan. – Poza tym to nieprawda. Od twojej mamusi jestem tylko... osiem lat starsza. Och, chyba jednak jestem dość stara.

 – Och, Karan! – Renka zaśmiała się i wytarła łzy z oczu. – Nie, Karan, jestem naprawdę wdzięczna. Kto wie, co by się stało, gdybym była teraz sama. Pewnie umierałabym ze zmartwienia.

 – Nie jesteś tak słaba – powiedziała z przekonaniem Karan. – Zebrałabyś w sobie matczyną siłę nawet beze mnie. No i... wiesz, Renka, może to i poprawi sytuację tylko na chwilę, ale czemu by nie zaczekać na Getsuyaku–san trochę dłużej? Czuję, że to za wcześnie, by tracić nadzieję.

Może i rzeczywiście było to chwilowe rozwiązanie, coś odwracającego uwagę od prawdy. Jednak czasami potrzeba było czegoś, co zaślepiało, co ukrywało okrutną prawdę. Jak łyżeczka cukru w gorzkiej herbacie.
Renka odłożyła filiżankę i kiwnęła powoli głową.

 – Tak, tak... masz rację. Jeszcze za wcześnie, żeby tracić nadzieję... masz absolutną rację. Zaczekam na niego jeszcze trochę dłużej. Może wróci jutro.

 – Właśnie. – Karan niemal westchnęła. Dopóki Ranka nie mogła potwierdzić bezpieczeństwa Getsuyaku, musiała czekać na swojego męża, a ojca Riri.

Było jeszcze za wcześnie, by tracić nadzieję. Jednak nadzieja bez kierunku była bolesną rzeczą.

Karan poczuła,b jak Renka łapie jej dłoń. Palce Renki były ciepłe i miękkie.

 – Karan, nie dam się pokonać. Nawet jeśli z jakiegoś powodu... Getsuyaku nie wróci do domu... my dwoje.. nie, troje będziemy żyć dalej. Urodzę dziecko Getsuyaku. Urodzę je i wychowam jak powinnam.
Siła błysnęła w spojrzeniu Renki. Nie było już śladu po jej łzach.

 – Mam ludzi takich jak ty, którzy mnie wspierają, więc nic mi nie będzie. Zrobię co muszę zrobić. W końcu jestem matką.

 – Renka! – Karan otoczyła ramionami chudą szyję Renki. – Jesteś niesamowitą matką. Najlepszą.

„Spójrz na nas, fatum. Spójrz jakie potrafimy być silne. Nie damy się połknąć. Będziemy trzymać się ziemi i żyć dalej. O, fatum, No.6, nie poddamy się; nie damy się zdławić”.

 – Karan, właściwie jest pewna osoba, o którą się martwię. – Ton Renki stał się ociężały.

 – Chodzi o Yominga, prawda?

 – Tak, jest moim bratem... Zastanawiam się, co próbuje zrobić. Mam po prostu dziwne przeczucie, że... przyszedł tu?

 – Tak, przyszedł.

 – Był jakiś inny?

 – Cóż, pomyślmy... zdawał się być czymś bardzo zajęty.

W tym momencie usłyszały krzyk. Dochodził z zewnątrz; sprzed wejścia. Ciągnął za sobą dźwięk upadającego ciała. Karan wstała i pospieszyła do drzwi. Spojrzała przez judasza. Grupa mężczyzn leżała pod lampą uliczną. Pyzata kobieta ściskała w ramionach jednego z nich. Pamiętała ją. Nazywała się Koka i prowadziła tawernę. Młody człowiek w jej rękach wyglądał jak jej drugi syn. Był niesfornym młodzieńcem, dokładnym odzwierciedleniem matki i oddawał się swojej pracy w tawernie, pomagając matce. Raz na jakiś czas wpadał do sklepu Karan. Ostatnim razem wykupił wszystkie maślane rogaliki, śmiejąc się i mówiąc, że jego matka je uwielbia. Karan nie znała jego prawdziwego imienia, pamiętała jednak, że nazywano go „dobry Appa”.

Połowa twarzy Appy pokryta była krwią, on sam zaś leżał bezwładnie w ramionach matki z zamkniętymi oczami. Nawet nie drgnął. Wyglądało, że nie oddychać.

Karan wybiegła na ulicę.

 – Koka, co się stało?

 – Och, Karan! Mój syn... dostali mojego syna.

 – Kto to zrobił?

Jeden z mężczyzn wyrzucił pięść w powietrze. – Armia. Armia do nas strzelała.

Karan poczuła wstrząs, jakby trafiła ją błyskawica. Myślała przez chwilę, że padnie w miejscu, w którym stała. Jednak w rzeczywistości złączyła mocno dłonie i zmusiła nogi do przyspieszenia, trzymając się twardo ziemi.

„Wiedziałam. Wiedziałam. Wiedziałam”.

 – Armia? O czym ty mówisz? Nie ma czegoś takiego jak armia! – zawodziła przez łzy Koka.

 – Nie powinno jej być, ale była. Nie byli ubrani jak urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa. Nosili wojskowe mundury. I... ci ludzie, oni... zaczęli do nas strzelać...

 – Zaraz! – powiedziała ostro Karan. – Więcej detali. Poszliście do Ratusza, prawda?

 – Tak. Zebraliśmy się przez Internet. Tylko dlatego wyszliśmy.

 – Zebraliście...

 – Chodziło o tę straszną, tajemniczą chorobę. Wszyscy mieszkańcy umierają, a władze niczego nie robią. No i... burmistrz i reszta tych z góry już się zaszczepili i mają zamiar nas porzucić. Jak moglibyśmy na to pozwolić? Dlatego poszliśmy na Kroplę Księżyca. Powinna pani widzieć ilu tam było ludzi. Jakby zebrało się całe miasto. Byli nawet ci z Chronosa. Zrobił się z tego jeden wielki pochód, zmierzający do Ratusza. Mieliśmy zamiar wejść do środka i zobaczyć się z burmistrzem. O tym było w wiadomość. Pisało w niej, żebyśmy chronili własne życia i dorwali się do tej szczepionki. A to nie wszystko.

Mężczyzna przełknął ślinę i zatrząsł pięścią jeszcze wścieklej.

 – Przez cały czas byliśmy traktowani jak gorsi. Nasze warunki nie były nawet w połowie tak dobre... nie, nawet w jednej dziesiątej tak dobre jak ludzi z Chronosu. Mimo że jesteśmy takimi samymi mieszkańcami. Zapomnieliśmy już o nadziei, że mogłoby być lepiej. Wszyscy myśleliśmy, że nie mamy wyboru, jak tylko to znieść. Ale miałem już tego dosyć. Okropna choroba szaleje dookoła; nie mam zamiaru pozwolić zostawić się z tyłu.

Inny mężczyzna podniósł się na nogi. Krew przeciekała przez tkaninę owiniętą wokół jego czoła.

 – Tak, to prawda! Nam też coś się należy!

 – Jak już zaczniesz, mów do końca – powiedziała Karan. – Więc wszyscy poszliście do Kropli Księżyca. Było pełno ludzi i nagle pojawiła się armia. Mam rację?

 – Tak. Naprawdę, byłem zaskoczony. Nawet czołgi mieli. To były takie dziwne pojazdy w matowo– złotym kolorze. Przynajmniej wydaje mi się, że mogę je nazywać czołgami. Widziałem je po raz pierwszy w życiu... ale jestem całkiem pewien. A tuż przed nimi ustawił się ogromny rząd uzbrojonych żołnierzy... stali, mówiąc: „To ostrzeżenie. Natychmiast opuścić ten teren”. I powtórzyli to kilka razy. „To ostrzeżenie. Natychmiast opuścić ten teren”.

Strach przebiegł oczy mężczyzny.

 – Oczywiście, nie odeszliśmy. Niektórzy próbowali uciec, ale większość krzyczała, prąc naprzód. Więc po prostu... mam na myśli, że nigdy nie spodziewalibyśmy się, że nas zaatakują. Jesteśmy z No.6. I jak mówiłem, tam nie było tylko mieszkańców Utraconego Miasta czy innych dzielnic; nawet ci z Chronosu tam poszli. Elita i ich rodziny. Nigdy nie przypuszczałbym... że miasto użyje wojska przeciwko swoim ludziom.

 – Ale wojsko to zrobiło – powiedziała cicho Karan. O wiele za łatwo pociągnęło za spust wobec mieszkańców.

„Sąd nieposłusznym”.


„Pokuta tym, którzy się nie podporządkują”.

No.6 ukazało się w pełnej krasie. Zrzuciło przebranie, w którym kryło się przez cały czas.

„Śmierć niepokornym”.


„Kara tym, którzy wszczynają rebelię”.

 – Appa był za mną, kiedy go postrzelili, prosto w głowę. Nawet nie krzyknął, po prostu upadł... wszyscy wpadli w panikę i próbowali się stamtąd wydostać. Och, nie uwierzyłaby pani. Odwróciliśmy się niosąc Appę... i biegliśmy tak szybko jak tylko mogliśmy. Aż dotarliśmy tu i tutaj padliśmy...

Koka uniosła twarz ku niebiosom i zaszlochała.

 – Och, mój syn jest zimny! Dlaczego?! Dlaczego to musiało się stać?! Moje dziecko! – jej udręczony lament nie odbijał się echem, pożerany przez nocne niebo.

 – Hej! Wygląda na to, że ludzie znowu zbierają się pod Ratuszem. – Człowiek wpatrujący się w swój mobilny komputer wzniósł wojenny okrzyk. Wszyscy prócz Koki spojrzeli na niego.

 – Wygląda na to, że idzie dwa – nie, trzy razy więcej ludzi. Każdy chce szczepionki. Z tyloma ludźmi, ani Ministerstwo Bezpieczeństwa, ani armia, nie będzie w stanie nic zrobić. Nie mogą po prostu zmasakrować wszystkich mieszkańców. Przyszedł czas, żeby burmistrz wyszedł z Kropli Księżyca, żebyśmy mogli z nim porozmawiać.

 – Wszyscy się zbierają... czy to prawda?

 – Tak. Ludzie znowu tam idą, tym razem wyciągną burmistrza siłą. To nasza ostatnia szansa. Nadszedł czas. O to chodzi. – Jego głos załamał się, a oczy opadły na ekran komputera.

 – Tak, teraz.

 – Idźmy tam jeszcze raz. Nie możemy pozwolić, żeby śmierć Appy poszła na marne. Jeśli teraz się wycofamy, to za co Appa oddał życie?

 – To nie tylko Appa. Mój kuzyn i matka też umarli, od tej choroby. Nie możemy pozwolić ich duszom odejść na marne.

 – Moja młodsza siostra też zmarła. Odeszła tak szybko. Możesz sobie wyobrazić, jaki byłem wściekły? Gdybym tylko miał tę szczepionkę, gdyby miasto się pospieszyło, nie musiałaby umierać.

 – Właśnie, chodźmy.

 – Tak!

Mężczyźni wstali, wszyscy na raz. Spojrzeli po sobie i zaczęli biec. Tylko kobieta i martwy młodzieniec pozostali.

 – Mój syn nie żyje. Odszedł beze mnie – kontynuowała lamentowanie Koka. Jej głos czołgał się przed siebie po ziemi i łapał stopy Karan.

„Wiedziałam. Wiedziałam. Wiedziałam. Ludzie zginęli, a znacznie więcej jeszcze zginie”.

 – Karan – odezwała się zza niej Renka drżącym głosem. – Co się stanie? Zbierają się przez Internet... czy to właśnie mój brat miał zamiar zrobić?

Karan odwróciła się i złapała ramię Renki.

 – Renka, jak mogę się skontaktować z Yomingiem? Jest jakiś sposób?

Renka natychmiast pokręciła głową.

 – Nie. Nie mogę się dodzwonić na jego komórkę ani wysłać e–maila. Myślę, że odmawia kontaktu.

 – Rozumiem...

 – Mamusiu? Proszę pani? – Riri wystawiła rączkę przed siebie i wskazała w dół drogi. Cieniste sylwetki wychodziły ze wszystkich alejek, zbierając się w czarny pochód.

 – Do Ratusza, do Kropli Księżyca!

 – Musimy dostać szczepionkę!

 – Nie mogą po prostu patrzeć jak umieramy!

 – Tak! Tego od nas oczekują?

 – Dalej, wszyscy. Zbierzmy się razem!

Krzyki i kroki zlały się i skotłowały, tworząc ryk. Gdzie w tym mieście leżała uśpiona ta cała energia?

„Boże, wszyscy w tym cholernym mieście są tacy posłuszni i naiwni” – wymamrotał kiedyś Yoming. Nawet nie mieli energii wątpić w rozkazy z góry. – „Nie próbują myśleć. Po prostu idą ścieżką najmniejszego oporu” – wypluł słowa frustracji i pogardy.

Jednak teraz ziemia promieniowała ciepłem ludzi, będąc o krok od wybuchu. Tak wielka energia leżała ukryta w nich wszystkich. No.6 nie powinno było nosić w sobie ani odrobiny niepokoju, niepewności czy troski. Jednak to właśnie stanowiło jego rdzeń. Wszystko, co pływało głęboko pod ziemią, miało właśnie wydostać się na zewnątrz. Prawdziwy cud.

„Może ten świat naprawdę się zmieni. Może... nie. To nie to. To coś innego. Coś złego. Cud oblany krwią i bólem nie jest cudem”.

Yoming przewidział upadek No.6. Oczekiwał zniszczenia Świętego Miasta. Jednak nie mówił ani słowa o stworzeniu. Nie wyraził żadnej wizji świata, który miał powstać na gruzach obecnego, w co celował po obróceniu w pył No.6. Ani słowa.

Karan położyła dłoń na bijącym z zawrotną prędkością sercu.

Płacz boleści Koki pochłaniał zgiełk, rozbijając go na kawałki. Nie docierał do niczyich uszu.

 – Renka, proszę, idźcie z powrotem do sklepu. Zamknij drzwi i zostań z Riri w pokoju na tyłach.

 – A co z panią?

Karan przyklękła przed Riri.

 – Zabiorę Kokę do domu. Niedługo wrócę. Zajmij się matką, kiedy mnie nie będzie, dobrze?

 – Dobrze!

Ucałowała Riri w policzek. Wtedy, na moment, zamknęła oczy. Pod jej powiekami pojawił się uśmiech Shiona. Karan wzięła głęboki oddech nocy i otworzyła oczy.


==Koniec rozdziału 3==


Wykorzystano fragm. Odysei w przekładzie Lucjana Siemieńskiego.
1  Właściwie wątpię, że to zdanie miało tak brzmieć, Rikiga nigdy nie wskazałby tak dokładnie na płeć Inu. Albo po prostu jest święcie przekonany, że Inu to chłopiec. W każdym razie nie używałabym tego jako argumentu do konwersacji o płci Inu. Wybaczcie, nie umiem robić normalnych przypisów @_@

czwartek, 13 września 2012

Tom VIII: Rozdział 2


Rozdział 2

Dosyć!



Dosyć! (...)precz złudzenia, urojone obawy i majaki!...
Życie istnieje! Czyż nie żyłem przed chwilą? (...) Wieczny odpoczynek jej — (...) Rozpoczyna się okres panowania rozsądku i światła... woli... i siły... Teraz zobaczymy!

Dostojewski, Zbrodnia i Kara



Riri spała. Oddychała delikatnie, leżąc na starej sofie na tyłach piekarni.

Spała zwinięta, ze ściśniętymi ustami i zmarszczonymi brwiami; można ją było opisać niemal każdym słowem, poza „spokojna”. Ślady po łzach zaschły na jej twarzy. Pewnie skuliła się ze strachu owinęła się w kocyk, którym przykryła ją Karan.

 – Riri... biedactwo. – Karan wygładziła zmarszczki na kocu. Usta Riri poruszyły się niezauważalnie.

 – Tatusiu... nie idź – wymamrotała przez sen. Jej palce zacisnęły się mocno wokół krańca koca.
Łzy napłynęły Karan do oczu. Jednak szybko je przetarła. Płacz tu nie pomoże. Łzy nigdy niczego dla niej nie rozwiązały; wypłakała wszystkie po zniknięciu Shiona.

Szlochała, szlochała i szlochała. Z całą pewnością w niektórych chwilach to właśnie jej łzy ją wspierały. Czasem płacz pozwalał jej na odświeżenie umysłu i wejście w nowy dzień. Doświadczyła tego już wiele razy. Karan nie miała zamiaru zaprzeczać czy wstydzić się swoich łez.

Jednak tym razem było inaczej.

„Muszę chronić tę małą dziewczynkę. Nie mogę usiąść i zacząć płakać. Muszę stać się silniejsza”.

Karan lekko pogłaskała włosy Riri. Musiała ochronić ją przed każdym niebezpieczeństwem.

„Nie pozwolę jej dłużej się smucić. Nie pozwolę jej cierpieć. Nie mogłam ochronić Shiona; nie mogłam ochronić Safu. Ale właśnie dlatego muszę ochronić Riri wszelkimi środkami”. 


„Nie miałam praktycznie żadnej siły: nie mogłam zmienić świata; nie mogłam odgonić od siebie ciemnych chmur; nie mogłam ochronić tych, których kocham. Jestem słaba, ale nie bezsilna. Wciąż coś jeszcze mogę. Wykorzystam siłę, która mi pozostała. Użyję jej, by rozłożyć ramiona i stać się tarczą dla słabszych i delikatniejszych ode mnie”. 

 – Tatusiu... Tatusiu... boję się.

Karan delikatnie ucałowała Riri w czoło.

 – Riri, już dobrze. Wszystko będzie dobrze.

Rozległo się pukanie.

Ktoś dobijał się do drzwi piekarni w przepraszającym, a jednocześnie pospiesznym tonie. Za każdym razem, gdy słyszała pukanie, serce Karan podsuwało jej myśl o powracającym do domu Shionie.

Przywykła już do przezwyciężania chęci podbiegnięcia do drzwi. Teraz była już dość spokojna, by ostrożnie przysłuchiwać się odgłosom naciskania na podłogę przed wejściem.

Nie działo się tak dlatego, że straciła nadzieję. Jako matka, zawsze musiała mieć nadzieję na powrót syna zakorzenioną głęboko w sercu.

„Jeszcze się spotkacie.” 

Tak brzmiała wiadomość Nezumiego. Ten krótki liścik był sam w sobie nadzieją. Nadzieja oddawała Karan skradzioną trzeźwość umysłu i spokój. Pozwalała jej ochłonąć. Dawała jej coś, w co mogła wierzyć.

„Jeszcze się spotkacie”.

„Tak, to prawda. Na pewno któregoś dnia wrócisz do domu, Shion. Na pewno” – Karan wstała i podeszła do drzwi.

 – Karan, nie ma cię? To ja – powiedział zmęczony męski głos. To był Yoming, starszy brat matki Riri, Renki. Był jedynym wujkiem Riri i jednym z jej nielicznych krewnych.

 – Zaczekaj minutkę, Yoming. Już otwieram. – Przekręciła zamek i otworzyła drzwi. Wysoki mężczyzna wszedł na niestabilnych nogach. Wyglądał na nawet bardziej wykończonego niż brzmiał.

 – Co z Renką? – zapytała zamykając drzwi. Gość zatonął w krześle. Z tego, co odpowiedział, wynikało że Renka wpadła w panikę martwiąc się o męża, który nie wrócił z pracy do domu.

 – Dałem jej środki nasenne i w końcu zasnęła. Płakała i krzyczała... to było okropne. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mogłaby tak wrzeszczeć. Jest trochę twardsza przez większość czasu.

 – Musi umierać ze zmartwienia.

 – Naturalnie. Nieważne, jak długo czekała, Getsuyaku nie wracał. Nie wsiadł do swojego autobusu, ani do następnego. Po raz pierwszy, odkąd są małżeństwem, dzieje się coś takiego. Pomyślała, że coś mu się pewnie stało. Tylko o tym mogła myśleć. Powiedziałem jej, żeby się uspokoiła, ale w ogóle mnie nie słuchała... szkoda było patrzeć.

 – Ale ktoś by zadzwonił z jego pracy, gdyby coś się stało, prawda? Jeśli nie dostała żadnego telefonu, to...
Yoming pokręcił lekko głową. Cienie pod jego oczami stały się wyraźniejsze, a oczodoły jakby pogłębiły.

 – Nie wiem, gdzie pracuje. Nie mam pojęcia gdzie zadzwonić, ani kogo pytać. Getsuyaku nie powiedział nawet własnej rodzinie, gdzie pracuje.

 – Nie? Nawet Renka nie wie?

 – Dokładnie, powiedziała, że nie ma pojęcia. Pytała wcześniej Getsuyaku, niedługo po ich ślubie, ale nie odpowiedział. Powiedział, że nie robi niczego podejrzanego, ale nie może powiedzieć z polecenia przełożonych. Błagał ją, żeby nie pytała, bo zwolniliby go, gdyby jej powiedział. Renka stwierdziła, że nie miała wtedy żadnego innego wyboru, jak tylko przestać pytać. Jego wypłata nie była jakaś niesamowicie wysoka, ale zarabiał więcej niż przeciętny mieszkaniec Utraconego Miasta, a do tego zawsze oddawał pieniądze żonie. Renka w końcu przestała interesować się miejscem pracy Getsuyaku i przyjęła, że powie jej, kiedy nadejdzie właściwy moment. Miała Riri i drugie dziecko w drodze. Pewnie zastanawiało ją to, ale środki do życia pozostały główną troską. Więc przymknęła na to oko. A rezultatem było... to.

 – Ale co za pracę trzeba ukrywać przed własną rodziną?

 – A jak myślisz? – Yoming spojrzał na Karan. Ostre światło mignęło w jego przekrwionych oczach. Karan przełknęła ślinę. Sekrety, zatajenie, cisza.

 – Zakład Karny. – Gdy tylko te słowa ześlizgnęły się z jej języka, poczuła gorzki smak w ustach. Wiedziała, że jest tylko iluzją, ale był dość gorzki, by nią wstrząsnąć.

 – Tak, też tak myślę. Nie mam dowodów, ale jestem niemal pewien, że tam pracuje. Getsuyaku pracuje w Zakładzie Karnym. Oczywiście, z całą pewnością nie w jakimś ważniejszym departamencie. Ale jeśli chodzi o miejsce, które wymusza milczenie na pracownikach nawet na najniższych szczeblach organizacji... tak, w tym przypadku jest tylko jedna możliwość.

 – Ale... nawet jeśli Getsuyaku–san pracuje w Zakładzie Karnym, zawsze wracał o tej samej porze, prawda?

 – Tak. Wychodził z domu i wracał codziennie o tej samej godzinie, jak w zegarku. Jednak dziś, nieważne ile czekała, nie wrócił. A do tego... – Yoming zawahał się mówić dalej.

 – Coś się stało?

Yoming wyciągnął małą torbę z kieszeni na piersi i wysypał jej zawartość na rękę. Karan wstrzymała oddech.

 – Niemożliwe, złote monety.

Trzy sztuki złota. Jedna równała się mniej więcej półrocznym zarobkom zwykłego mieszkańca Utraconego Miasta. Trzy sztuki złota. To była ogromna suma.

 – Getsuyaku jej je dał.

 – Boże, skąd on wziął tyle pieniędzy?

 – Renka zapytała o to samo. Chociaż znając ją, pewnie bardziej urządziła mu przesłuchanie.

 – A Getsuyaku–san?

 – Nie dał jej jednoznacznej odpowiedzi. Powiedział, że nie zarobił tego na lewo i powtarzał cały czas, że to była jego wypłata. Koniec końców, zostawili to. Po prostu... po wszystkim Renka usłyszała jak powiedział do siebie, że to powinno utrzymać ich przez jakiś czas. Renka powtarza, że Getsuyaku miał na myśli, że nic im nie będzie, kiedy on zniknie. Co do mnie, nie wydaje mi się, żeby to sobie wymyśliła.

 – Getsuyaku–san miał jakieś... przeczucie, że coś mu się stanie?

 – Tak myślę. Renka twierdzi, że zachowywał się dziwnie od kilku dni. Wydawał się być zagubiony i bać się czegoś, a często bywał po prostu oszołomiony i nieobecny jak wczoraj.

 – Wygląda na to, że Riri podejrzewała to samo. Bardzo się martwiła o Getsuyaku–san. – Głos Karan zatrząsł się pod ciężarem jej słów. Jej serce zabiło silnie.

Wielka suma pieniędzy bez konkretnego źródła; wypowiedź przewidująca jego brak powrotu; jego dziwne zachowanie – wszystko pachniało destrukcją. Rozumiała dlaczego Renka była podenerwowana, niezdolna do zniesienia niepewności. Zwłaszcza, że widziała nagłą i tajemniczą śmierć swojego byłego męża na własne oczy.

„Znowu stanie się to samo”.

Ta myśl sprawiła, że wzrósł  jej strach i niepewność. Dom Renki i Getsuyaku był jej małym rajem, do którego dotarła po problemach, przez które przeszła z córką. Odebrać jej to, pozwolić jej znowu to stracić – to zbyt okrutne.

Yoming wstał nagle. Zaczął przechadzać się po małym sklepie. Jego kroki rozbrzmiewały w powietrzu.

 – Są połączone? – jego kroki niemal zagłuszały jego głos, teraz ciche mamrotanie.

 – Hm? Co mówiłeś?

Yoming zatrzymał się nagle. Odwrócił się przodem do Karan. Jego twarz była napięta, jednak zarumienione policzki zdradzały podekscytowanie.

 – Jest jakieś połączenie między sprawą Getsuyaku, a incydentami w No.6? Co o tym myślisz, Karan?

 – Nie, dlaczego, nie ma mowy, żeby...

 – ...to była prawda? Jesteś pewna? – Oczy Yominga błysnęły gorączkowo bladym światłem. W kilka minut jego oblicze całkowicie się zmieniło. A może Yoming po prostu ukazał stronę, którą przedtem ukrywał?

 – Jeśli Getsuyaku nie wrócił do domu, na pewno nie z powodów osobistych. Znasz go; gdyby tak było, definitywnie poinformowałby jakoś rodzinę. Więc jest teraz w sytuacji, w której nie może się z nimi skontaktować, nawet gdyby chciał. Może ma absolutny zakaz komunikacji z kimkolwiek z zewnątrz.

 – Masz na myśli, że jest gdzieś zamknięty?

 – Tak. Ale jeśli tak, Ministerstwo Bezpieczeństwa powiadomiłoby jakoś jego rodzinę. A przynajmniej do teraz tak było. Ale nikt się nie odzywał. Jeśli rzeczywiście pracował w Zakładzie Karnym... może coś dziwnego się tam stało?

Zakład Karny. Prawdopodobnie to tam zabrano Safu, a być może Shion był tam z nią.

 – I to nie tylko Zakład Karny... hej, Karan. Właśnie teraz to miasto, całe No.6, jest pogrążone w naprawdę wielkim bałaganie. Też to czujesz, prawda?

 – Tak – odpowiedziała z wahaniem Karan.

Yoming znowu zaczął spacerować. Puk, puk, puk. Jego kroki rozbrzmiewały jeszcze głośniej, jeszcze bardziej nieustępliwie.

 – Mieszkańcy Świętego Miasta padają jak muchy na prawo i lewo. Władze nijak nie próbują sobie z tym poradzić. Właściwie nie mogą. Nikt nie wie, co zrobić. Coś takiego dzieje się pewnie po raz pierwszy. No.6 było najwspanialszą utopią, nazywaną przez ludzi Świętym Miastem, a teraz – zawala się. Do jutra może już kompletnie zniknąć z powierzchni ziemi.

 – Yoming, zapędzasz się odrobinę. To przecież nie może być....

 – Nie, wiem – przerwał Karan, a uśmiech wstąpił na jego usta. – W tym mieście rozpoczął się strach, strach którego żaden z mieszkańców nigdy wcześniej nie doświadczył. Strach przed utratą życia. Niedługo zamieni się w niezadowolenie z władz miasta. Właściwie, teraz niezadowolenie bucha już chyba ze wszystkich stron. Mieszkańcy przywykli do posłuszeństwa i akceptacji wobec fałszywych zasad, a teraz zaczynają się budzić. Budzą się i dochodzi do nich w jak niesprawiedliwym i zakłamanym świecie żyli. Tak, tak, nareszcie się zbudzili. A teraz niemal umierają z paniki. Bóg wie, czemu nie próbowali obudzić się wcześniej. Nikt nie próbował szukać prawdy.

 – Yoming... – Karan cofnęła się o krok. Yoming zaś zdawał się nie widzieć jej niepokoju. Wyglądał jakby zapomniał zarówno o Getsuyaku, jak i o Rence, swojej młodszej siostrze. Getsuyaku, Renka, Riri i Karan. Ogarnięty napływem emocji, Yoming nie był w stanie przeznaczyć pojedynczej myśli na kogokolwiek wokół niego.

Karan znała ludzi z takimi oczami.

Działo się to dawno, dawno temu, gdy Karan była jeszcze młoda. No.6 jeszcze nie posiadało swoich granic. Ludzie ci byli ponoszeni przez swoje słowa i ideały; ich spojrzenia promieniowały pasją, a głosy płonęły zapałem. Oślepiali innych swoim geniuszem, będąc jednocześnie przerażający. Nigdy nie patrzyli na innych ludzi. Pewnie nie byli już nawet świadomi ich egzystencji. Przemawiali o stworzeniu idealnego miasta w najbliższej przyszłości, a jednak ludzie nigdy nie znajdowali miejsca w ich myślach... to było niepokojące.
Karan stopniowo się od nich oddaliła. Bała się z nimi być. Bała się ich spojrzeń. Ludzie ci zbudowali potem No.6 od fundamentów, a jednak wydawali jej się przerażający, niepokojący i trudni do zrozumienia.
Przerażający, niepokojący...

Mieli podobne spojrzenie. Tamci ludzie dyskutowali o stworzeniu utopijnego miasta. Mężczyzna przed nią mówił o jego destrukcji. Stali po dwóch różnych stronach barykady, a jednak mieli podobne spojrzenie.

 – Karan, oto i nasza sposobność. Jedna szansa na milion wyrwania życia ze Świętego Miasta. Kto by pomyślał, że przyjdzie tak szybko? – zachichotał. – Nawet niebiosa odwróciły się od No.6.

Yoming stanął i zaczął śmiać się na głos. Karan przeszedł dreszcz. Poczuła jak chłód przeszywa jej plecy.

 – Yoming... o czym ty myślisz? Co masz zamiar zrobić?

Oczy Yominga poruszyły się w bok, a jego spojrzenie spoczęło na Karan.

 – Co mam zamiar zrobić? Hmm... cóż, Karan, chyba mogę ci wszystko powiedzieć. W końcu i tak jesteś już jak jeden z nas.

 – Jeden z was...?

 – Jest w tym mieście wielu ludzi jak ja, którym bezlitośnie odebrano rodziny. Ty także do nich należysz, prawda?

Nie miała innego wyboru jak tylko odpowiedzieć: „tak”. Zdecydowanie nagle i bezlitośnie wyrwano jej syna.

 – Nawiązanie ze sobą kontaktu było niemal niemożliwe, bo byliśmy pod ścisłą obserwacją. To niemal cud, że ty i ja możemy rozmawiać ze sobą bez skrępowania, jak teraz. Przypadkiem okazałaś się być sąsiadką i znajomą Renki, a to działało na naszą korzyść. Jednak z tym całym bałaganem, ich ochrona powinna być jeszcze bardziej dziurawa. Władze pewnie mają ręce pełne roboty ze stanem alarmowym. A my spenetrujemy te dziury. Tylko patrz, Karan.

 – Yoming! – odezwała się piskliwie Karan. – Odpowiedz mi. Co masz zamiar zrobić?

 – Cii, nie podnoś głosu – ostrzegł Yoming. – Bądź ostrożna. Nie możemy jeszcze spuścić gardy. Słuchaj uważnie. Mam zamiar użyć niedługo miejskiej sieci do wysłania wiadomości do wszystkich mieszkańców. Powiem im, że władze mają zamiar patrzeć, jak ludzie umierają i nic z tym nie robić. Zamiast zwalczyć jakoś stan alarmowy, zamykają się w Ratuszu, umywają ręce i patrzą, jak ich wyborcy giną. Uderzmy na Kroplę Księżyca. Musimy wyciągnąć burmistrza. Władze mają specjalną szczepionkę, żeby oni mogli przeżyć. Nie możemy na to pozwolić. To właśnie powiem.

 – Czekaj, co za szczepionkę? Ona istnieje?

 – Nie wiem.

 – Nie wiesz... czyli nie istnieje? – zapytała z niedowierzaniem Karan.

 – Nie mamy czasu, żeby się o to martwić. Więc jak, historia jest prawdopodobna?

 – To zbyt niejasne, by próbować coś przewidzieć... Yoming, czy ty planujesz wcisnąć ludziom fałszywą historyjkę, żeby ich podburzyć?

 – Tak – odpowiedział bez wahania Yoming. – Niepokój mieszkańców zdążył już sięgnąć zenitu. To będzie uderzenie prosto w czułe miejsce. Kropla, która przeleje czarę. Karan, pomyśl o tym – większość mieszkańców No.6 zbierze się w pochodzie do Kropli Księżyca z twarzami pomalowanymi gniewem i strachem. Cóż to będzie za widok. Na samą myśl trzęsę się z radości.

 – Nie, przestań. Nie możesz tego zrobić.

 – Nie mogę? Dlaczego nie? Czemu mówisz takie rzeczy?

 – Zginą ludzie. – Karan spojrzała Yomingowi prosto w oczy i przemówiła powoli, jakby przeżuwając każde kolejne słowo. Jej język był okropnie ociężały i powolny. Czuła mrowienie w części głowy. – Wielu ludzi zginie. Yoming, nie mów mi, że nie potrafisz sobie wyobrazić, co się stanie. Co władze zrobią z tłumem ludzi? Nie powinieneś nawet musieć się nad tym zastanawiać; spróbują rozpędzić ich brutalną siłą. No.6, to miasto–państwo, nigdy, przenigdy nie wybacza ludziom rebelii. Spróbują uciszyć każdą pojedynczą osobę choćby i wojskiem... siłą wojskową... Yoming, rozumiesz to, prawda? Umiesz to sobie wyobrazić, co nie?
Yoming spojrzał gdzieś daleko od Karan i westchnął.

 – Ale jeśli dziesiątki tysięcy mieszkańców wkroczą do akcji, nawet władze nie będą mogły sobie z tym poradzić. Tylko armia zniosłaby coś takiego.

 – A co jeśli zmobilizują armię? – Karan podniosła głos.

 – Nie bądź głupia. No.6 nie ma armii. Każdy typ siły wojskowej został zakazany przez Traktat Babiloński.

Yoming zamknął usta. Jego szczęka była zesztywniała i twarda. Karan miała ochotę go wyśmiać.

„No.6, dotrzymywać postanowień traktatu? Jak możesz wciskać kit, w który sam byś nie uwierzył? Zawsze tak łatwo przychodziło ci mówienie rzeczy, w które nie wierzyłeś? Yoming, powiedziałeś mi to raz: to miasto bezlitośnie pożera ludzi. Nie walczyłeś przeciwko tej niesprawiedliwości, nie traktowałeś ludzi jak ludzi? Nie walczyłeś dla ich żyć?”

 – Ludzie zginą – powtórzyła. I zrobiłaby to tyle razy, ile tylko by musiała. – Jeśli cywile zetrą się z armią, wiele... wiele krwi zostanie przelanej. Nie możesz na to pozwolić. Yoming, myśl. Wszyscy ci ludzie, którzy umrą – każdy z nich ma własną rodzinę. Mają ludzi, których kochają. Żyją z rodzinami, jak Riri czy Renka. Nie możesz ich zamordować.

 – Nic nie można na to poradzić. – Mruczenie Yominga ucięło słowa Karan.

 – Co? Co powiedziałeś?

 – Karan, świat niedługo się zmieni. Ludzie zostaną poświęceni, ale nic nie można na to poradzić. Nic się nie zmieni, jeśli będziemy się bać rozlewu krwi.

 – Yoming... czyś ty oszalał?

 – Oszalałem? Oczywiście, że nie. To nie ja jestem szaleńcem; to oni, No.6. Mam własny rozum i się nie boję. Nawet gdybym teraz stracił życie, niczego bym nie żałował. Musiałbym jedynie przyznać jaka była moja rola. Tak, wiem, że nie umrę na próżno. Dla stworzenia nowego świata, zaoferuję życie z wielką chęcią. Stałbym się kamieniem węgielnym pod nowy świat... prawdziwym bohaterem.

„Potrzebujesz ofiary, by zbudować nowy świat? Musisz oferować życia? Świat szukający ofiar będzie taki sam – dokładnie taki sam jak Święte Miasto, które tak desperacko próbujesz zniszczyć. Wcale nie będzie nowy. Nic się nie zmieni”.

Poczuła ciasnotę w piersi. Jej oddech przyspieszył, a słowa wypadały z ust w nieładzie, pragnąc powietrza.
 – Myślisz, że twoja żona... myślisz, że chciałaby, żebyś zginął... żeby ci wszyscy ludzie zginęli?

 – Moja żona... masz rację, wreszcie uda mi się pomścić żonę i syna. Pewnie szaleją z radości.

 – Yoming, twoja żona nie chciałaby zemsty. Jestem pewna, że nie chciałaby, żebyś umierał. Przestań, proszę. Pokój nie przychodzi z zemsty. Nienawiść rodzi jedynie jeszcze większą nienawiść. Musisz żyć dalej.

Spojrzenie Yominga stało się cięższe. W jego oczach narastał gniew.

 – Karan... dlaczego mnie zatrzymujesz? Dlaczego nie jesteś jedną z nas? Dlaczego trzymasz z No.6?

 – Nikt nie powiedział, że tak jest. Ja tylko...

 – Wystarczy. – Yoming podszedł energicznie do drzwi i położył dłoń na klamce. – Karan, jestem zawiedziony. Myślałem, że lepiej będziemy się rozumieć. Szkoda. Straciłem nadzieję, którą w tobie pokładałem.

 – Yoming – zaprotestowała Karan.

 – Kiedy przyjdzie czas, zrozumiesz, że miałem rację. A wtedy będziesz ze mną świętować. Wybaczę ci.

„Mam rację, mam rację. Nie ma mowy, żeby było inaczej”. – Gdy mężczyzna uwierzył całkowicie, że miał rację, że nigdy by... cóż, już się pomylił.

 – Zaopiekuj się dla mnie Riri i Renką. Pewnie nie zobaczę się z nimi przez jakiś czas. – Drzwi się otworzyły. Wiatr wpadł do pomieszczenia. Widziała ciemność. Słońce zdążyło już zajść, a powiewy czołgały się nad ziemią. Ludzka sylwetka zniknęła w wiatrach mroku. Drzwi zamknęły się, pozostawiając tylko zapach nocy.
Karan uklękła na podłogę. Ukryła twarz w dłoniach i zamknęła oczy. Kręciło się jej w głowie. Mdliło ją.

 – Proszę pani – zawołała cieniutkim głosem dziewczynka. Riri usiadła na sofie i spoglądała na Karan. – Co się stało?

 – Riri... nie, to nic, kochanie.

 – Naprawdę? Naprawdę nic się nie stało? – Riri wyciągnęła ręce. Karan objęła ją przez koc. Jej maleńkie ciałko się trzęsło.

 – Już dobrze, dobrze. Nie musisz się o nic martwić. Wszystko będzie dobrze – mruknęła powoli, jakby odśpiewując piosenkę. Drżenie Riri ustało, a jej szybki oddech znów się uspokoił.

 – Tatuś jeszcze nie wrócił.

 – Nie, jeszcze nie. Musi być zajęty w pracy.

 – Proszę pani, pójdę do domu. Muszę zostać z mamusią. Nie mogę zostawić jej biednej samej.

 – Jeju, Riri. – „Yoming, nie widzisz tego? Twoja siostrzenica jest tak mała, tak słaba, a jednak martwi się o swoją matkę. Na swój własny sposób próbuje ochronić tych, którzy są dla niej ważni. Tu jest wiele dzieci takich jak Riri. Nie możemy kazać im cierpieć. Nie możemy zabrać im tych, których kochają. Proszę, nie pozwól nikogo zabić. Nie umieraj, Yoming. Nie pozwól się zabić”.
 – Riri, twoja mamusia już śpi. Daj jej przez chwilę odpocząć. Poczekamy tu trochę i zadzwonimy do twojej mamy, dobrze? A teraz musimy czekać tu na twojego ojca.

 – Tu w piekarni, proszę pani?

 – Tak. Mamy tu chleb – świeży chleb i mleko, i trochę owoców. Wiem! Urządźmy sobie przyjęcie we troje. Kiedy wróci twój ojciec, będzie mógł do nas dołączyć.

 – Przyjęcie? – zamrugała Riri. Słaby rumieniec wstąpił na jej policzki. – Uwielbiam przyjęcia.

 – Prawda? Nie mogę teraz upiec ciasta, ale mam jeszcze trochę babeczek. I zostało kilka czekoladowych ciastek o tam, a i pianki gdzieś chyba były. Riri, mogłabyś je ładnie ułożyć na talerzu?

 – Tak! Zrobię to, chcę układać!

 – Więc zostawiam to tobie. Wszystko ładnie ułożymy i przygotujemy na przyjęcie, i wtedy będziemy mogły zadzwonić po twoją matkę. Renka się ucieszy, prawda?

 – Na pewno się ucieszy! – powiedziała z radością Riri. – Mamusia lubi pani babeczki tak bardzo jak ja... o, Cravat!

 – Hm? Krawaciki? – Karan instynktownie spojrzała na prawie pustą wystawę. Nie sprzedała wszystkiego, po prostu nie była w stanie upiec dość produktów. Jej codzienne zaopatrzenie nie przyjechało. Wszystkie sklepy były pozamykane. Miała tylko resztki mąki, cukru, masła i oleju. Gdyby kontynuowała pieczenie bez uzupełnienia zapasów, skończyłyby się w kilka dni. Karan nie miała innego wyboru, jak tylko zamknąć sklep.

Rozrywał się łańcuch dystrybucji.

 – Riri, nie zrobiłam żadnych krawacików – powiedziała na głos i nagle zrozumiała, że Riri wcale nie mówiła o wypiekach. Chodziło jej o Cravata, małą, brązową myszkę.

 – ...Nie. – wypuściła powietrze Riri. Rozczarowanie malowało się na jej twarzy. – Myślałam, że widziałam Cravata, ale to tylko mi się wydawało.

 – Chciałabyś zobaczyć Cravata, Riri?

 – Tak. Naprawdę lubię tę małą myszkę. Ma takie piękne oczka i jest taki cieplutki, kiedy trzyma się go w dłoni. Bardzo, bardzo go lubię. Proszę pani, gdzie mieszka Cravat?

 – Hmm... Ciekawe gdzie.

 – Pani też nie wie?

 – Niestety nie. Nie mam pojęcia.

 – Och – powiedziała Riri. – Wie pani, naprawdę chciałabym zobaczyć dom Cravata. Czuję, że byłoby w nim dużo zabawy. I pewnie roi się tam od innych myszy, prawda?

 – Hmm, myślę, że masz rację. Czuję, że tak by właśnie było.

„Miejsce i dom Cravata – oto gdzie jest mój syn”.


„Shion, co teraz robisz? Jak się masz? Jesteś z Nezumim? Ty, Nezumi i Safu jesteście cali, prawda? Nie mogę nic dla was zrobić. Wiem, że nie można na mnie polegać, ale nie dosięgnę was już”.

„Żyj, Shion. Proszę, ciesz się swoim życiem. Ceń swoje istnienie, tak samo jak cudze”.

Jeszcze się spotkacie.

„Tak, oczywiście. Nie damy się pokonać. Nieważne co się stanie, znowu się zobaczymy”.

 – Prze pani, pójdę po talerze.

 – Byłoby wspaniale, kochanie. Chciałabym, żebyś przyniosła ten duży, malowany, leży z tyłu szafki. Są do niego jeszcze filiżanki i dzbanuszek. Mogłabyś je znaleźć?

 – Znajdę. Proszę zostawić to mnie! – Riri wspięła się do szafki na lekkich stópkach.

„Cokolwiek się stanie, przetrwamy. Dotrzemy do końca naszych istnień nie jako opiewani bohaterowie, których imiona przetrwają próbę czasu, ale jako ci, którzy żyli zwyczajnie. Będziemy trzymać w rękach nie życie, które nam w nie wciśnięto, ale takie, które sami wybierzemy”.


„To będzie nasze zwycięstwo”.


„Prawda, Shion? Prawda, Nezumi?”


***


– Jak długo jeszcze mamy tu tak siedzieć? – ziewnął Rikiga. Wyciągnął płaską, metalową manierkę z kieszeni kurtki. Zapach alkoholu uderzył nozdrza Inukashi.

 – Śmierdzi! Co ty tam masz? – zapytał marszcząc nos.

 – Chcesz wiedzieć? – twarz Rikigi wygięła się w wulgarnym uśmiechu, gdy potrząsał butelką. Inukashi słyszał pływający w środku płyn.

 – Nawet nie muszę pytać. Śmierdzi tanią gorzałą. Rany, ten smród! Zaraz tu padnę. – Na jego twarzy malowało się obrzydzenie. Nawet nie udawał. Butelka nie była jeszcze otwarta, ale smród przyprawiający go o mdłości już bombardował jego nos.

 – Nie pytaj, skoro wiesz – powiedział Rikiga.

 – Nudziło mi się, okej? – odciął się Inukashi. – Niestety, jedyną osobą, z którą mam szansę teraz rozmawiać, jest stary pijak. Nie da się zacząć konwersacji bez tematu, co nie? I tak ja tu myślę więcej.

 – Masz swoje psy. – Rikiga podniósł głowę spod biurka. Wielki, czarny pies rozłożył się na podłodze. W kącie pokoju spoczywały trzy kolejne, w różnych wygodnych im pozycjach. Małe myszy skuliły się i zasnęły na plecach psa w czarno–białe łaty. Na swój sposób widok ten był całkiem spokojny i miły.

Rikidze jednak niezbyt się to podobało; uniósł brew i warknął.

 – Jak chcesz rozmawiać, masz swoje psy i myszy. Pasują do ciebie.

 – To dla nich ważne, żeby odpocząć. Nie chcę im przeszkadzać.

 – Hah, odezwał się wielki przywódca. Zupełnie jakby ten pokój nie był dość mały i bez psów zajmujących przestrzeń. Jestem człowiekiem; dlaczego mam kulić się w tym maleńkim krześle?

 – Tu chodzi o rangę.

 – Rangę?

 – Znaczy klasę. Mam na myśli, że moje psy mają znacznie wyższy poziom niż chciwy pijak.

 – Mów sobie co chcesz. I tak jesteś na przegranej pozycji i już wyjesz, że przegrasz. – Rikiga wzruszył ramionami i wlał zawartość butelki do ust.

 – Na przegranej pozycji? Staruszku, nie mów mi, że już machasz białą flagą. Powiem ci coś: jeśli doszliśmy tak daleko, tylko po to, żeby przegrać, to znaczy, że... – uciął Inukashi, wyciągając rękę po torebkę spoczywającą na biurku. Rikiga spojrzał na niego przekrwionymi oczami.

 – Co znaczy, jeśli przegramy? Przestań bawić się w tajemnice. A może już zapomniałeś, jak się mówi po ludzku? Ha, ha, ha, Inukashi, z każdym dniem zbliżasz się do zostania psem. Niedługo wyrośnie ci ogon, grube futro i zaczniesz biegać na czterech łapach. Ha, ha, ha!

Inukashi spojrzał na pijanego Rikigę i cmoknął lekko językiem.

 – Zostać psem? Z miłą chęcią. Nie można by sobie życzyć niczego lepszego. Jeśli modły są w stanie zamienić mnie w psa, nie mam nic przeciwko modleniu się do każdego boga, jakiego mi wynajdziesz. – Był niemal poważny.

„Gdyby czekała mnie reinkarnacja, lepiej byłoby wybrać psa czy człowieka? Co mogę odpowiedzieć, jeśli ktoś, a może nawet sam Bóg, zapyta mnie o coś takiego? Pewnie przemyślę to, nie mogąc odnaleźć odpowiedzi”.

Nie mógłby powiedzieć, że ludzie są lepsi czy bardziej przyzwoici niż psy. Inukashi znał zarówno szlachetne psie dusze, jak i głupie serca ludzi. Psy potrzebowały tylko tyle jedzenia, by utrzymać się przy życiu, podczas gdy ludziom nigdy nie było go dosyć. Gdy człowiek napełnił już sobie brzuch, chciał bogactwa. Gdy był już bogaty, chciał jeszcze więcej pieniędzy i władzy.

Czyż psy nie były znacznie inteligentniejsze w osądzie? Wiedziały, kiedy były usatysfakcjonowane, podczas gdy ludzie wciąż chcieli więcej.

Rikiga beknął niegrzecznie.

 – Przynajmniej są inteligentniejsze niż ten staruszek.

 – Co? Coś mówiłeś?

 – Nic. Mówię po psiemu.

 – Hah. To jak to było? Jak przegramy, co nam się stanie?

 – Skończymy jak Getsuyaku.

Dłoń Rikigi zamarzła z na wpół przechyloną butelką. Whiskey wylała się mu z ust i rozlała na podłogę.

 – Zostaniemy zwłokami i nas też będą tak ciągać – kontynuował Inukashi. – A może przeciągną nas po ziemi jeszcze zanim zginiemy. W każdym razie, to nie robi zbyt wielkiej różnicy. Prawda?

 – Prawda – odpowiedział Rikiga. Zakręcił mocno butelkę i wcisnął ją z powrotem do kieszeni. Zdawał się przypominać sobie postrzał Getsuyaku w pierś, a jego wklęsłe policzki zaczęły się trząść.

Rikiga bał się śmierci. Inukashi nie miał serca go wyśmiewać, ani nazywać tchórzem. W końcu on sam również bał się umrzeć. Bał się tego bardziej, niż czegokolwiek innego.

Getsuyaku umarł niemal natychmiast, prawie wcale nie cierpiąc. W tym sensie jego ostatnie chwile były szczęśliwe. Dla Inukashi, po zobaczeniu niezliczonych bolesnych śmierci, śmierć bez bólu była jak prezent od niebios. Skoro i tak miał umrzeć, wolał nie czuć bólu. Jednak jeśli istniała dla niego szansa przetrwania, chciał ją wykorzystać. Jeśli na krańcu jego cierpienia czekała jedynie śmierć, nie chciał go. Jeśli zaś cierpienie oznaczałoby życie, mógłby je znieść. Zniósłby je i żył dalej.

Nie chciał skończyć jak Getsuyaku.

„Nie będę jak Getsuyaku. Nie pozwolę No.6 tak łatwo mnie zabić. Nie mogę się doczekać oglądania jak próbują mnie upolować”.

Otworzył torbę i przyjrzał się jej zawartości. Dwa automatyczne składane karabiny. Kilka granatów i magazynków z amunicją. Wszystko to było przestarzałym, używanym sprzętem.

 – Śmieszne – mruknął pod nosem Inukashi wzdychając. Rikiga tego nie przegapił.

 – Jeśli masz z tym jakiś problem, sam załatw broń – powiedział natychmiast. – Jak myślisz, jak ciężko musiałem się napracować, żeby zdobyć to wszystko? Powiedz mi gdzie w Zachodnim Bloku można kupić najnowsze bronie fotonowe czy elektryczne, albo zdalnie sterowane mikrobomby. Przedstaw mnie swoim sprzedawcom, jeśli masz takie kontakty.

 – Heh, cóż, zdawałoby się, że zdobycie broni byłoby pestką dla wielmożnego pana Rikigi, z jego koneksjami i znajomymi. Łatwo cię przecenić. Cóż za rozczarowanie.

 – Och, nic nie cieszy mnie bardziej niż widok zawiedzionych mną ciebie czy Eve. Mówię ci, niczego więcej ode mnie nie oczekuj. Wolałbym już, żeby wszystkie kobiety na tym świecie się mną znudziły, niż żebyście wy czegoś ode mnie wymagali.

 – Nie musisz się martwić, kobiety i tak już się tobą pewnie znudziły – Inukashi odrzucił lekko słowa Rikigi i zaczął składać karabin.

 – Inukashi.

 – Co?

 – Wiesz jak używać broni?

 – Się zobaczy.

 – Czy ty... cóż, to nawet nie musi być człowiek. Zastrzeliłeś kiedykolwiek psa czy kota, albo chociaż szczura?

 – Mnie postrzelono, u starego rzeźnika. Tak to się kończy jak zwędzasz mięso na prawo i lewo. Wściekł się i zaczął strzelać z karabinu. Prawie przebił mi czoło. Całe szczęście, tylko prawie.

 – Cóż, to szkoda – odpowiedział sarkastycznie Rikiga. – Może kilka dziur przewietrzyłoby ci ten mózg. I w końcu nauczyłbyś się porządnie mówić.

 – Hah, cóż, tobie może i szkoda. Jak widzisz, moja czaszka dalej jest pełna. Za to stary rzeźnik sam pewnie zamienia się w gnijącą górę mięsa pod gruzami.

 – Zginął w Polowaniu?

 – Taa. Wyglądało jakby równo wyrwało mu rękę. Wątpię, że jeszcze sobie tak postrzela.

Rikiga otarł usta wierzchem dłoni i znowu zapytał Inukashi.

 – To jak? Strzeliłeś już kiedyś?

 – Nie.

Źrenice Rikigi zmniejszyły się. Jego niepewność obecna była w błądzącym spojrzeniu.

 – A co z tobą, staruszku? Zbroiła ci coś kiedyś któraś z tych twoich panienek?

 – ...nie mogę powiedzieć, że nie. Ale niestety, jeśli o strzelanie chodzi, ślepa małpa jest ode mnie lepsza.

 – Nie bądź taki skromny.

 – A właściwie to po co Eve kazał nam to przygotować? To pokój od sprzątania. Co on ma zamiar zrobić, z nami i tą bronią tutaj?

Inukashi zerwał się nagle z bronią w dłoni. Wycelował w pierś siedzącego przed nim człowieka i stanął w pełnej gotowości.

 – To jest to, staruszku.

 – Co? H–hej, Inukashi, o co chodzi?

 – Właśnie o to. Nie martw się, nie spudłuję. Odeślę cię na drugą stronę jednym, celnym strzałem.

 – E–ej, idioto, przestań. Powiedziałem przestań! – Rikiga krzyknął i zerwał się na równe nogi. Jego ruch sprawił, że się zachwiał i padł na podłogę.

 – Nie, Inukashi. Oszalałeś? Przestań!

 – Bum! – Inukashi wycelował lufę w sufit i wyszczerzył zęby. – Ups. Ktoś zapomniał naładować.

Rikiga spojrzał na niego, skulił się i zaczerpnął powietrza.

 – Inukashi... nie przesadzaj. Po co w ogóle mnie tak męczysz?

 – Zabijam czas. Po prostu przyszło mi do głosy, że śmiesznie byłoby cię nastraszyć. Kto by pomyślał, że zachowasz się zgodnie z moimi oczekiwaniami. Super.

 – Przestań się opierniczać, do jasnej cholery! – powiedział z wściekłością Rikiga. – Nie mam zamiaru pozwolić jakiemuś psiemu dzieciakowi być lepszym ode mnie. Idę do domu. Mam już dość siedzenia tu z tobą w tym śmierdzącym miejscu. Nie zniosę tego. Już mnie tu nie ma. – Zdawał się mówić poważnie. Podszedł do drzwi.

 – Jeśli wyjdziesz choćby o krok za drzwi... – Inukashi znowu wycelował broń. – Tym razem naprawdę strzelę.

 – Nie jest naładowany.

 – Naucz się poznawać żart, kiedy jakiś słyszysz – odpowiedział Inukashi. – Jasne, mogę nie mieć doświadczenia w strzelaniu, ale nawet ślepa małpa umie zastrzelić człowieka.

Rikiga cmoknął ustami. Cmok, cmok, cmok. Rozejrzał się i westchnął.

 – Jest ciemno. – Grube palce Rikigi wyczuły włącznik światła. Lampy zapaliły się; były jasne, zbyt jasne dla oczu Inukashi, prowadzonych przez księżyc czy świecę. Ledwie zdążył zamrugać, gdy broń została mu brutalnie wyrwana. Zachwiał się, cofnął o krok i poczuł uderzenie w twarz. Przez moment odpłynął. Tym razem to Inukashi wylądował na podłodze.

Spadł na niego deszcz obelg Rikigi.

 – Naprawdę jesteś do niczego – ryknął. – Wystarczy, że jestem dla ciebie trochę miły, i już zaczynasz myśleć, że masz prawo do wszystkiego.

Czarny pies kłapnął groźnie zębami doskakując do jego stóp. Inne psy również zadziałały szybko. Otoczyły Rikigę, warcząc nisko. Myszy skuliły się w kącie pokoju, przyglądając się spokojnie rozwojowi wypadków.

 – Głupie kundle, nie niedoceniajcie ludzi. Śmiało, chodźcie, zanim zdążycie, zrobię dziurę w głowie waszego pana.

 – Rany, staruszku. Niezłe masz ruchy. Powiedziałbym, że jesteś niemal tak szybki jak Nezumi, ale to by była spora przesada. Jestem pod wrażeniem. Widzę cię w całkiem nowym świetle. Jesteś szybkim pijakiem, co nie?

 – Śmiało, mów co tylko ci się podoba. Właściwie to jestem teraz wściekły. Poczułbym się o wiele lepiej, mogąc dwa czy trzy razy przyłożyć w tę twoją buźkę. Lepiej uważaj.

 – Niestety... – Inukashi uśmiechnął się blado i włożył palec w lufę. – Nie ma tu żadnych nabojów, panie Rikiga. – Wtedy zagwizdał lekko. Napięcie wśród psów natychmiast zniknęło, a one same powróciły na swoje miejsca. Czarny pies zamerdał puszystym ogonem. Nie pozostał żaden ślad wcześniejszej amnezji.

 – Mój żart poszedł za daleko? Wybacz, staruszku. – Wstał i pochylił lekko głowę przed Rikigą. Jego poobijane policzki wciąż bolały.

 – Rany... – Rikiga rzucił broń na biurko i zatonął w krześle niczym zepsuta marionetka. – Co my tu, do cholery, robimy? Siedzieć w takim miejscu... nie móc nic zrobić... tylko siedzieć i czekać...

 – Nie możesz tego znieść?

 – Gdybym powiedział, że nie, śmiałbyś się?

 – Nie. Nie wydaje mi się, żeby udało mi się teraz śmiać, staruszku. To raczej nie jest do tego najlepsza pozycja. Czyli czuję się tak samo.

 – No, no. Ty i ja po raz pierwszy się w czymś zgadzamy.

 – Możesz to powtórzyć. To musi być jakiś zły omen. Przyniesie nam pecha. – Inukashi chciał wyłączyć światło, jednak jego pochmurny nastrój nijak by się nie zmienił. Nigdy nie spodziewałby się, że czekanie będzie takie ciężkie.

Czekali na Nezumiego i Shiona w pokoju, który był miejscem pracy Getsuyaku.

Tylko tyle wiedzieli. Inukashi nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak ci dwaj mieliby się tu dostać. Rikiga, oczywiście, wiedział jeszcze mniej od niego. Może nawet Nezumi nie był pewien szczegółów. Tak – a co gdyby ani Nezumi, ani Shion nie przyszedł? Co, gdyby czekali, wciąż czekali, w końcu bezowocnie...? „Przestań, nawet się tym nie zadręczaj. To na pewno postawi mnie na przegranej pozycji. Nie chcę przegrać jeszcze zanim rozpocznie się walka”.

Ale i tak było ciężko.

Jak długo miał czekać? Co miało się wydarzyć? Było naprawdę ciężko bez kogoś, kto mógłby przewidzieć przyszłość. Zupełnie jakby przeszywały go niezliczone, przeźroczyste igły. Jakby smażył się nad fałszywym ogniem. Jego serce, tak beztroskie, gdy wchodził do pokoju, skurczyło się teraz i drżało jak wykończony staruszek. Wstydził się. Był zakłopotany. Czuł się jak frajer i wiedział, że nim jest. Ale...

Jego serce było stanowcze; przygotował się; a mimo wszystko bez sensu tracił czas na bezsensowne zwątpienie w swoje decyzje i wolę. Nie chciał cytować Rikigi, ale chciał się stamtąd wydostać. I martwił się o Shionna. Już prawie powinien się obudzić.

„Shionn pewnie będzie płakać, jeśli mnie nie zobaczy. O rany, co jeśli właśnie za mną wyje? Jakby nie mógł spać wiecznie, pod ochroną psów. Ale oczywiście, to niemożliwe”.

Pokręcił głową.

„Nie mogę teraz myśleć o Shionnie. To osłabi moje serce. Sprawi, że zechcę pobiec od razu do domu. Nie mogę teraz o nim myśleć. Zapomnij o nim. Myśl... myśl o... liście Nezumiego”. – Przyłożył dłoń do piersi.

W liściku naskrobanym przez Nezumiego, była tylko jedna wiadomość, rozkazująca im przygotować broń dla obrony własnej.


Załatwcie sobie broń do ochrony.
Czekajcie uważnie. Nigdy nie spuszczajcie gardy.


Czy to miało znaczyć, że czekała ich walka? Czyżby mieli zetrzeć się z urzędnikami Ministerstwa Bezpieczeństwa, pracującymi w Zakładzie Karnym? Jednak żaden urzędnik z Ministerstwa nie szedłby w stronę pokoju, w którym przebywali. Jedyny tutejszy pracownik został zabity. Był już zwłokami. Nikt nie miałby po co tu przychodzić.

Przełknął ślinę. „Czekajcie uważnie. Nigdy nie spuszczajcie gardy”. Inukashi wcisnął przełącznik na ścianie i wyłączył światło.

 – Hej, a to za co? Teraz ja nic nie widzę – narzekał Rikiga.

 – Było źle.

 – Źle? Czemu?

 – Światła. Włączyliśmy światła.

 – No i? Jak jest ciemno, włącza się światło. Elektryczne lampy mogą być luksusem w Zachodnim Bloku, ale tu, w No.6, są czymś zupełnie normalnym.

 – Kretynie, nie o tym mówię! – powiedział z rozdrażnieniem Inukashi. – Co zrobimy, jeśli ktoś zauważy to światło?

Nawet w ciemnościach, mógł dojrzeć, jak na twarzy Rikigi pojawia się napięcie. Oczy Inukashi z natury przywykły do mroku. „Cholera, od samego początku w ogóle nie potrzebowaliśmy tych świateł”.

 – Będzie dobrze – mruknął Rikiga. Jego głos był zachrypnięty i trudno go było dosłyszeć, zupełnie jakby zmuszał go do przejścia przez gardło. – Po co się tak denerwujesz? Przestań zachowywać się jak zagubiony królik. Światło paliło się przez minutę, góra dwie. Kto, do cholery, by się przejmował, gdyby to pomieszczenie spłonęło? Sam to powiedziałeś: to miejsce jest jak raj. Nie ma nawet kamer.

 – Tak było do teraz.

Z jednej strony, Getsuyaku uznano za podejrzaną osobę, postrzelono go i zabito. Z drugiej, Nezumiemu i Shionowi udało się wedrzeć do Zakładu Karnego. To połączenie rodzi pytanie, czy personel odpowiedzialny za sprzątanie miał coś wspólnego z intruzami i czy działali razem.

Jeśli tak, czy ten pokój nie był bardziej terytorium wroga niż rajem? Prawdopodobne było wzmocnienie ochrony wokół tego miejsca. Bardzo prawdopodobne.

Czarny pies podniósł się nagle. Zmrużył oczy i warknął nisko. Jego wzrok spoczął w jednym punkcie – na drzwiach. Drzwiach łączących się z Zakładem Karnym. Czarny pies warczał dalej na metalowe drzwi, otwierające się jedynie ze strony Zakładu Karnego.

„Cholera”.

Inukashi złapał broń i rzucił ją Rikidze. Rikiga ledwie złapał przestarzały karabin. Jego usta się trzęsły.

 – Inukashi... co się dzieje? Co się zaraz wydarzy?

 – Będą goście, staruszku. Nieproszeni, w tym przypadku.

Łomot. Tym razem dźwięk odezwał się zza nich. Wejście. Czuł ludzką obecność przy starych, szarych drzwiach.

 – Atak z dwóch stron. No chyba sobie jaja robicie.

„Cholera, znowu to zrobiliśmy. Popełniliśmy kolejną pomyłkę. Tym razem zagrażającą naszemu życiu”. – Inukashi przygryzł wargę. Wiedział, że to na nic. Mógł wgryźć się aż do mięśni, a i tak nijak nie naprawiłoby to ich pomyłek.

„Inukashi, ruszaj”.

Głos Nezumiego rozbrzmiewał w jego uszach.

„Tysiące żali w znalezieniu wam ścieżki, ale działanie to co innego. Ruszaj. Po prostu ruszaj”.

„Czemu słyszę jego głos? Nawet w takim momencie... nie, może to właśnie dlatego, że jesteśmy w takiej sytuacji”.

„Idź. Szukaj ścieżki prowadzącej do przeżycia”.

„Przymknij się, Nezumi. Znam dość sztuczek, by utrzymać się przy życiu bez pomocy”.

Złapał torbę.

 – Tędy.

Rzucił się na drzwi prowadzące do miejsca zbioru odpadów. Drzwi nie okazały reakcji. Włączył się alarm. Metalowe wejście zaczęło się otwierać. Widział już było czubki wojskowych butów.

 – Inukashi, to... – Rikiga dotknął przełącznika na ścianie. Drzwi rozeszły się na boki.

 – Nie marudź! – ryknął Inukashi. Psy wlały się do miejsca zbioru odpadów za Rikigą i Inukashi. Hamlet i Cravat prześlizgnęli się szybko pomiędzy ich nogami.

 – Osz, śmierdzi. – Rikiga zaczął kaszleć. Miał rację; czuć było odór. Smród gnijących soków unosił się w powietrzu. Nie było wątpliwości, że pochodził z kapsułki, którą dał Getsuyaku. Kapsułkę wciągnął odkurzacz i trafiła do miejsca zbioru odpadów wraz z innymi śmieciami. Gdyby nie został zabity strzałem w pierś, Getsuyaku posortowałby pewnie jutro ten stos. Wykonywałby swoją zwyczajową pracę.

 – Zaraz tu padnę – jęknął nisko Rikiga. Światełko zapaliło się w głowie Inukashi. Przesunął się, by zobaczyć przez szkło urzędników Ministerstwa Bezpieczeństwa. Wkroczyli do małego pokoju.

Jeden, dwa, trzy, cztery... czterech ludzi.

 – Za mną, staruszku.

W końcu miejsca zbioru, niedaleko otworu na śmieci znajdowała się niewielka łopata. Getsuyaku wkładał nią odpady na przenośnik taśmowy i wysyłał je do pieca. Inukashi schował się za ciężką maszyną, pomalowaną na żółto.

Włączyły się lampy, oświetlając wszystko swym blaskiem.

„Dlaczego ludzie z No.6 tak bardzo nie znoszą ciemności?” – pomyślał próżno Inukashi. – „Dlaczego nienawidzą tego, czego nie mogą zobaczyć, miejsc, do których nie dociera światło i faktu, że ciemność istnieje? Czemu muszą wszystko oświetlać?”

Urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa wkroczyli do środka. Nagle zatkali nosy oraz usta dłońmi, i schylili się w pół.

 – Co to jest?

 – Śmierdzi.

Cała czwórka się cofnęła. Ich twarze były powykręcane. Jeden z nich padł na kolana i zwymiotował na miejscu. Inukashi uśmiechnął się z satysfakcją i wycelował z uśmiechem nie schodzącym mu z twarzy.

„Hah, i oni są z Ministerstwa Bezpieczeństwa? Mają tylko wielkie ego, ale jaj za grosz. Nie mogę uwierzyć, że robią taki hałas o zwykły smród. Hmf, czyli nie dość, że szaleni, to jeszcze delikatni. Śmiać mi się chce. Powinniście wszyscy iść do domu i przyssać się do mamusi”.

Pociągnął za spust.

Uderzył go odrzut. Czuł się jakby ktoś przyłożył mu w czoło. Poleciał do tyłu, czując tępe kłucie w karku.

 – Okropne. Czy ty w ogóle umiesz celować? – krzyknął Rikiga.

 – Daj mi spokój. To mój pierwszy raz. Czemu ty nie spróbujesz strzelić, staruszku?

 – Nigdy. Od zawsze byłem filantropem i humanistą. Nigdy nie strzeliłbym do innych ludzi, nawet jeśli to ci z Ministerstwa.

 – Najpierw traf chociaż dwa, trzy razy, a potem rób sobie takie chore żarty.

Urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa wybiegli desperacko z pomieszczenia. Pewnie nie mieli zamiaru wracać tam bez masek przeciwgazowych.

Jakże byli delikatni.

Nie byli cywilami, a specjalnie wytrenowanymi urzędnikami Ministerstwa Bezpieczeńswa. A jednak nie mogli nawet znieść tak słabego odoru.

Jednak w tym miejscu Inukashi chciał podziękować im raczej za tę słabość, niż ich wyśmiać. Kupili im trochę czasu. Nie był dość głupi, by nie czuć ulgi, gdy niebezpieczeństwo zniknęło z pola widzenia. Jednak kupiony czas pozostawał kupionym czasem. Mógł tylko wziąć oddech.

„To co teraz zrobić z czasem, który nam kupili?”

„Co zrobię, kiedy już złapię oddech?”

Polizał dolną wargę. Jego język przesunął się po suchej błonie.

Ten pokój miał tylko jedno wejście i wyjście – były nim drzwi, przez które weszli. Urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa – ich wrogowie – stali za nimi. Byli zamknięci. Nie było żadnej drogi ucieczki. „Niedługo te szalone mięczaki znowu tu przyjdą. A wtedy...”

Im dłużej o tym myślał, tym bardziej beznadziejna wydawała mu się być ich sytuacja. Jednak Inukashi się nie poddawał. „Damy radę. Nie ma mowy, że tu skończymy. Prawda, Nezumi?”

Nie wiedział, czy wierzył bardziej w Nezumiego, czy w siebie. Był jednak pewien, że wierzył. Wierzył – więc nie mógł się poddać.

„Damy radę. Uda nam się. Nie skończymy w takim miejscu”.

 – Inukashi – Rikiga złapał go za ramię. – Co oni mają zamiar zrobić?

 – Eh?

Inukashi rozejrzał się po małym pokoju i wziął krótki oddech. Stał przykuty do miejsca.

Urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa ładowali dziwnie wyglądające urządzenie. Było mniej więcej tak duże, jak czarny pies, warczący u jego stóp. Jeden z jego końców otwierał się szeroko, drugi zaś zwężał do około jednej trzeciej szerokości. Wychodziły z niego niezliczone spiralne rurki, jednak Inukashi nie widział dokąd prowadziły. Zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz, maszyna miała kolor pomiędzy szarością a błękitem, i błyszczała w świetle. Przypominało mu to doskonale wypolerowany instrument z brązu.

 – Co to? Wielka trąbka? – twarz Rikigi rozluźniła się komicznie, jednak jego głos był miksturą napięcia i strachu. – Powinni byli mi powiedzieć, że będzie recital. Jakiś wyjściowy płaszcz bym założył.

Inukashi był zbyt bliski krawędzi, by odpowiedzieć na żart Rikigi. Nie mógł przełknąć oddechu zatrzymanego w gardle. Bicie jego serca rozbrzmiewało w jego uszach tak głośno, że czuł się, jakby jego bębenki miały zaraz wybuchnąć.

Niezliczone sceny z Zachodniego Bloku wróciły wyraźnie do jego pamięci. Były z chwil po Polowaniu. Jego otoczeniem była góra gruzów.

Bazar, na którym zbierała się masa ludzi, poruszająca się między barakami, namiotami i piętrowymi domkami z cegły, stojącymi w linii przy ulicy, był kompletnie zmieciony. Wszystko zmieniło się w kupkę kamieni.
Destrukcja nie przyszła z eksplozji. Nie nosiła drażniącego zapachu prochu. Nie ciągnęła za sobą spalenizny ani prochów. Nie było niedopałków ani unoszącego się dymu. No.6 nie użyło broni palnej, jak to zwykle robiło podczas Polowania. Czuł nawet, że miasto wykorzystało jakiegoś wielkiego giganta do zmiecenia całego bazaru.

Ale czego No.6 użyło zamiast ogromnej pięści?

 – Fale akustyczne.

Ucho Rikigi się poruszyło. – Zaraz, co właśnie powiedziałeś?

 – No.6 użyło do Polowania fal akustycznych. Jak kaszamłoty czy kaszaloty, czy co to tam było.

 – Co to są fale akustyczne? Skąd wyciągnąłeś te wieloryby? Możesz wyjaśnić tak, żebym zrozumiał?

 – Nie mogę. Po prostu powtarzam to, co Nezumi mi powiedział. Staruszku, sam widziałeś co się stało z targowiskiem.

– Taa – było czyściutkie. Doskonały model sprzątania. I mówisz, że użyli do tego fal akustycznych?

 – No.

Oczy Rikigi otworzyły się szeroko. Wystawały tak bardzo, że Inukashi mógł policzyć każdą żyłkę w jego oku.

 – Inukashi, a więc ta dziwna trąbka...

 – Może być mniejszą wersją tego, czego użyli w Zachodnim Bloku.

„Może być? Inukashi, nie możesz się już więcej oszukiwać. To musi być mała armata dźwiękowa. Oto co posiada No.6”.

 – I... I chcą tego użyć na nas? – zawył Rikiga.

 – Nie pytaj mnie, pytaj ich. To oni znają odpowiedzi.

Rikiga stanął nieruchomo. Nawet w ciemnościach Inukashi widział, jak jego twarz blednie. Inukashi wycelował broń i strzelił w błękitno–szarą broń destrukcji tuż przed nimi. Tym razem, nie zawahał się. Z wielkim wysiłkiem stanął twardo i przyjął pozycję.

Nie miał pojęcia, gdzie trafił nabój. Być może w ogóle nie trafił. Może poleciał w oddal, niczym kapryśny kruk.

 – Nie mogłeś załatwić do tego automatycznego namierzania celu? – burknął.

 – Naprawdę myślisz, że w Zachodnim Bloku byłoby coś tak luksusowego?

 – Hah, jestem pewien, że oszczędzałeś na tym jak tylko mogłeś. Zobacz, z czym skończyliśmy – jest niewiele lepszy niż zabawka.

 – To nie wina broni. To twój cel.

Wyjrzeli zza urządzenia w małym pokoju. Urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa poruszali się szybko. Nie okazywali żadnych znaków chęci zemsty. Nie strzelili ani razu.

„Nie muszą. Nie muszą strzelać do skazańca tuż przed jego egzekucją. Pewnie to o to chodzi”.

„Jak to miłosiernie z ich strony. Aż łzy się cisną do oczu”.

 – Inukashi, hej, Inukashi. Co my teraz zrobimy? Jeśli nie zaczniemy działać będziemy... – wydarł się Rikiga i skulił w kącie. Objął głowę rękami i przyjął obronną pozycję. Całe jego ciało drżało.

„Nie ma mowy, że tu zginę. Nikt nie urodził się po to, żeby umrzeć w takim miejscu”.

Silne emocje narastały w jego piersi. Nigdy nie zastanawiał się, dlaczego się urodził. Ani razu. Zdawało się to być tak trywialne, że nigdy nie odczuwał potrzeby myślenia o tym. Dla Inukashi, znalezienie powodu dla własnych narodzin nie było niczym więcej, jak tylko trywialną gierką. Urodził się i dlatego miał zamiar żyć. Tylko tyle. Jego życie nie należało do nikogo innego.

„Ja zadecyduję, czy chcę odrzucić życie, czy je chronić. To tylko i wyłącznie moja sprawa”.

Zaczął strzelać dziko. „Umiejętności? Do diabła z nimi”. Szyba oddzielająca pokój od miejsca zbierania odpadów rozpadła się głośno. Nareszcie objawiła się panika urzędników Ministerstwa Bezpieczeństwa.
Zapach stał się rwącym strumieniem, wlewającym się do sąsiedniego pomieszczenia.

„Ruszaj!” – dłoń Nezumiego klepnęła jego plecy. – „Idź, Inukashi. Działaj, żeby przeżyć!”

„Właśnie taki był mój zamiar” – odpowiedział w swojej głowie Inukashi.

Pobiegł.

Czarny pies podążył za nim i skoczył naprzód. Przeleciał przez wybite okno, zmierzając wprost na urzędników Ministerstwa.



==Koniec rozdziału 2==